Podziwiam
pustelników. Jedenaście lat temu przeżyłam coś na kształt
wezwania do życia pustelniczego. Tak
między innymi moją sytuację rozeznawała Matka X [Być mniszką], a ja do dzisiaj pamiętam smak życia w
tamtej ekstremalnej wyłączności. Smak Boga. Rzecz jednak w tym, że
ja łakomczuszkiem jestem, i najchętniej nic bym nie robiła, tylko
żyła takimi smakami. Miłością bym tylko chciała żyć. A tak
się nie da. Miłością nie tylko żyć trzeba, ale miłością
karmić też innych należy. Dzieci zrodzone z miłości wychowywać
trzeba.
*
Od
czterech lat prowadzę życie prawie pustelnicze [Klauzura], ale nie potrafię sobie dnia
zorganizować tak, jak robi to rasowy pustelnik, jak mniemam.
Zachwiany jest we mnie rytm snu i czuwania, rytm modlitwy, posiłków
i pracy. Liturgia godzin wynikająca z organicznego porządku
pozostaje niezrealizowanym pragnieniem. Buduję w sobie ład serca,
ale dlaczego nie przekłada się on na ład życia?
Zakonne
życie wspólnotowe organizuje czas w sposób naturalny: wspólnie
kładziemy się spać i wspólnie budzimy do nowego dnia, razem
stajemy do modlitwy i razem zasiadamy do posiłków, a czas między
tymi czynnościami pracą wypełniamy. Dzień opiera się na
solidnych filarach: jutrznia, nona, nieszpory, kompleta.
Samotnemu
biada! Jedynym czynnikiem, który jakoś reguluje moje samotne życie
są kontakty z innymi ludźmi oraz moje wobec nich zobowiązania. Nie
mam poczucia fizycznego obowiązku wobec siebie: myję się, ubieram,
sprzątam mieszkanie – dla innych. Czy dla nich też jem? Bo
gotować dla nich już się nie odważę. Brak wprawy, bo okazji
brak. Daję się gościć, ale goszczę rzadko. Pustelnik o naturze
wędrowniczka.
Tak
było również w zamknięciu, w czasie internowania w stanie
wojennym [Ukochany kraj, umiłowany kraj]. Oficjalne posiłki były bardzo ubogie. Czy dlatego, że
cały kraj żył ubogo? Czy dlatego, że nas, zamknięte w złotej
klatce eleganckiego domu wczasowego, żywił cały świat? Do ośrodka
dla internowanych kobiet napływały bogate paczki z bogatego wolnego
świata. Wędliny, sery, owoce morza. Dobra kawa, dobre papierosy.
Suszone owoce.
Internowane
panie wypracowały dodatkowy sposób na stałe dostawy świeżych
owoców i warzyw z pobliskiego miasteczka, i wypełniając nadmiar
wolnego czasu pitraszeniem, urządzały wystawne sałatkowe kolacje,
na które byłam chętnie zapraszana. Pewnie dlatego, że wnosiłam
sporo życia do monotonii i beznadziei tego zesłania na bezterminowe
wczasy.
Byłam
wdzięczną konsumentką wszelkich dóbr jadalnych, czego nie mogła
strawić jedna z współmieszkanek w moim pokoju. Kiedy zobaczyła mnie przy
konsumpcji kolejnej szyneczki, nie omieszkała rzucić w moją
stronę: - Lepiej oddałabyś to komuś! Ja swoje racje z darów oddaję moim
dzieciom, kiedy przyjeżdżają na widzenia! - Nie da rady, nie mam
dzieci - odpowiedziałam. - Ale - zawiesiłam głos - mogę je
jeszcze mieć! I dla nich jem!
Poskutkowało,
ale na krótko. Do ośrodka przyszedł kolejny transport darów, a ja
zasiadłam do kolejnej smakowitej konsumpcji. Moja współmieszkanka
nie wytrzymała: - Nie masz wstydu. Kto widział, żeby tak się
objadać, kiedy w kraju taka bieda! - Jem dla Polski! - odparowałam.
I od tego momentu miałam spokój.
*
Łakomstwo
jest grzechem. Zarówno kulinarne, jak i duchowe. Znam oba jego
rodzaje. Obecny duchowy post został mi zaordynowany przez
Najwyższego, ale z uporządkowaniem sfery kulinarnej muszę radzić
sobie sama. Mam w sobie szczerą wolę poprawy. Ale czy wystarczająco
silną?
Od
półtora roku przymierzam się do wprowadzenia w życie diety
dostosowanej do moich indywidualnych potrzeb, opracowanej przez
doświadczonego dietetyka. Szukałam jakiegoś dogodnego momentu do
rozpoczęcia zmiany nawyków żywieniowych, jak się to uczenie
nazywa. Może koniec lata? A może początek Adwentu? No to może
wejście w nowy rok?
Wszystko
na próżno. Dopóki na horyzoncie nie pojawił się drugi człowiek.
To Fat Man, którego walce o zdrowie towarzyszę jak mogę. Pismo
Święte mówi, że najskuteczniejsze sposoby pomocy, to modlitwa i
post. Ponieważ tego drugiego sobie nie wyobrażam [Bajeczny post], zaoferowałam Fat
Manowi to pierwsze, oraz trud porządkowania sfery kulinarnej we
własnym życiu. Jem dla Fat Mana!
Krzątam
się więc po kuchni, która znajduje się pięćset kilometrów od
kuchni Fat Mana, i popijając wodę z imbirem kroję jarzyny,
obieram owoce, ograniczam węglowodany, z nadzieją, że tym razem
się uda. Nam obojgu, każdemu z nas. I jeszcze, podśpiewując,
rozważam, co Najwyższy miał na myśli, dając mi to słowo na ten
czas:
Jedzcież,
przyjaciele, pijcie, upajajcie się, najdrożsi!
(Pieśń
nad pieśniami 5, 1)
Fat
Manowi
powyższą
notkę i powyższe słowo
dedykuję
:)
18.01.2010
KOMENTARZE – tutaj
POSTSCRIPTUM - rok później inna osoba, poznana w tym samym miejscu co Fat Man, zabrała mnie w fascynującą kulinarną podróż, zakończoną oficjalnym nazwaniem mojej kuchni Jej imieniem: Kuchnia im. Katarzyny Wichrowskiej [kulinaria]
.