Idą krzycząc


PALMA, styczeń 1980

Kolega pokazuje nam skraweczek marnego papieru ściśle zapełniony maszynowym pismem. Ćwiartka stronicy w typowym formacie. Marna farba drukarska rozlewa się na marnym papierze. Siedzimy przy stoliku w jednej ze stołówek w naszym mieście: czwórka nauczycieli z jednej szkoły. Tego dnia przypadło nam miejsce pod rozłożystą palmą zdobiącą stołówkę, w której wprawy nabierają przyszli kucharze i kelnerzy. - W Gdańsku ktoś rozdawał to przed kościołem, po pasterce. - wyjaśnia kolega.

Po kolei oglądamy skrawek papieru. Wiemy, co to jest. Zwięzły tekst zwięźle opisuje to, co widzimy wokół siebie, ale o czym nie można głośno mówić. Nazywa rzeczy po imieniu. Dłużej tak być nie może. - Patrzcie, tu na dole! - jedna z koleżanek zwraca uwagę na apel o tworzenie w zakładach pracy związków zawodowych niezależnych od przewodniej siły narodu. - Niezły kawał! - śmiejemy się zgodnie. - Już zakładamy związek! Ty będziesz przewodniczącym! - jedna z koleżanek wskazuje ze śmiechem na właściciela ulotki. Dzielimy się dalszymi funkcjami: zastępca, skarbnik i sekretarz. Cztery rozbawione osoby pod rozłożystą palmą. Odpowiednia liczba osób i odpowiednia sceneria do powołania czegokolwiek niezależnego w peerelu.



DOŻYNKI, lipiec 1980

Jesienią mają odbyć się centralne dożynki, na których, jak co roku, pierwszemu sekretarzowi przewodniej siły narodu wytypowana para rolników ma uroczyście wręczać dorodny dożynkowy bochen chleba. W tym roku zaszczytu goszczenia dożynkowych gości dostąpił daleki Zamość. Zadaniem wielotysięcznego zlotu młodzieży z całego kraju jest doprowadzenie zaniedbanego miasta do porządku. W pośpiechu remontowane są fasady rozsypujących się zabytkowych kamieniczek, reperuje się dziurawe chodniki, porządkuje cherlawą zieleń.

Grupka uczniów ze szkoły, w której pracuję, ma mieć udział w ostatnim zadaniu. Praca świadczona jest odpłatnie, w systemie akordowym. Dwudziestka, z którą przyjechałam jako opiekun, chce zarobić na dalsze wakacje. Z niepokojem i niezadowoleniem przyjmują każdy dzień zwłoki w przydzieleniu konkretnej pracy. Pracownik spółdzielni mieszkaniowej, do której grupę przydzielono, jest miły, ale nie jest w stanie zaopatrzyć jej w łopaty, grabie, miotły, sekatory, kosiarki. Wygląda na to, że nie dysponuje żadnym sprzętem.

Młodzież staje się coraz bardziej zdeterminowana. - Co mamy robić? - pytają. - Wybierzcie przedstawicieli do rozmów ze spółdzielnią i zastrajkujcie. - doradzam. Następnego dnia rano powiadamiają naszego kierownika robót, że nie przystąpią do pracy, i że chcą rozmawiać z prezesem spółdzielni. - Ale dlaczego? - pyta poruszony. - Młodzi wyłuszczają mu powód swojej decyzji. Mocno przestraszony obiecuje dostarczyć sprzęt. Widać, że każdego następnego dnia jakieś pojedyncze narzędzia zabiera komuś innemu, żeby tylko nas udobruchać. Czas mija, szansa na obiecany zarobek ucieka. Przestraszonego kierownika biorę na rozmowę, w wyniku której na koniec zlotu nalicza mojej grupie takie płace, które mogliby osiągnąć, gdyby zapewnił im odpowiedni sprzęt.

Zadowolona młodzież opuszcza miasto zbliżających się centralnych dożynek. W Lublinie, gdzie mamy przesiąść się na pociąg do Gdańska, czeka nas jednak następna niespodzianka. Żadne pociągi nie odjeżdżają. Całe miasto objęte jest strajkiem. Zaczyna się gorące polskie lato.



ZWIĄZEK, wrzesień 1980

Letnie wakacje minęły. Cztery osoby, które w styczniu jadły w stołówce obiad pod palmą, z nowym rokiem szkolnym zakładają w miejscu pracy niezależny i samorządny związek zawodowy. Nasza czwórka staje się zaczynem nowego ruchu związkowego w szkole, w której pracujemy, a nasza szkoła takim zaczynem staje się dla innych placówek oświatowych miasta. Naród zaczyna organizować się w związek zawodowy. Powstaje Solidarność.



BROŃ, wrzesień 1981

Kolejna jesień. W czerwcu zostałam wybrana do regionalnych władz związku. Jako członek prezydium przechodzę na etat związkowy. Oświata i kultura – to pole moich działań. Organizuję również Wszechnicę Związkową. W jej ramach zdążą odbyć się spotkania z ekspertami związku: Stefanem Kurowskim, Jadwigą Staniszkis, Bronisławem Geremkiem. Wcześniej gościliśmy Jacka Kuronia.

Obserwując różne zebrania związkowe widzę, jak wiele czasu i energii traci się na krzykliwe przelewanie z pustego w próżne. Dopóki działo się to na otwartych zebraniach w okresie organizowania się związku, było to częściowo wytłumaczalne. Gorzej, kiedy władze związkowe pochodzące nie z rewolucyjnego nadania, lecz z demokratycznych wyborów, oddają się tego samego rodzaju krzykowi.

Organizuję dwudniowe wyjazdowe szkolenie dla kilkudziesięciu osób wchodzących w skład zarządu regionu. W charakterze wykładowców zapraszam socjologów z jednego z uniwersytetów, specjalistów w dziedzinie organizacji i zarządzania. Intensywne szkolenie na temat organizacji zebrań i narad oraz podejmowania i wdrażania decyzji przeprowadzają w sposób nowoczesny i kompetentny. - Pani wie, że dajemy wam do rąk potężną broń - mówi do mnie jeden z naukowców – Uczymy państwa organizowania zbiorowego myślenia.



BIAŁE PLAMY, jesień 1981

Na ogólnopolskim spotkaniu kierowników Wszechnic Związkowych przedstawiam propozycję wprowadzania do programów szkoleń tematyki dotyczącej organizacji zebrań, zasad prowadzenia dyskusji, dochodzenia do wspólnych ustaleń. Prowadząca zebranie znana dziennikarka i opozycjonistka nie daje mi dokończyć myśli. Głos podnosi niemal do krzyku i wyzywa mnie od reżimówek. - Takie pomysły to do reżimowych związków zawodowych niech pani zgłasza! - Robi tym samym dokładnie to, przeciwko czemu oponuję. - W Solidarności musimy ludziom mówić o białych plamach w naszej historii, o Katyniu! - ciągnie dalej podniesionym tonem. Ja oczywiście nie mam już szansy powiedzieć, że białe plamy w życiu społecznym, to nie tylko braki w wiedzy historycznej.



PODZIEMIE, grudzień 1981

Siedziba władz związkowych w moim mieście zostaje opanowana i zajęta przez władze stanu wojennego. Część działaczy związkowych jest internowana. Pozostali sporą grupą spotykamy się w jednej z kawiarń. Omawiamy sytuację. Panuje spory harmider. Wśród hałasu rozmów ktoś rzuca hasło zejścia do podziemia. Ktoś inny to hasło podejmuje. Moi koledzy i koleżanki zaczynają umawiać się w tej sprawie. Wszystko dzieje się na powierzchni, wobec wielu świadków. Wiem, że ja na pewno w tę zabawę w podziemie nie wejdę. Będę pozostawała w kontakcie z osobami z solidarnościowego podziemia, ale nie wejdę do jego struktur.



WNIOSKI FORMALNE, wiosna 1985

Czerwona szkoła z czerwonym dyrektorem, do której zostałam skierowana trzy lata wcześniej, po zwolnieniu z internowania. Wobec organizacyjnej niekompetencji dyrektora grono pedagogiczne na jednym z zebrań chce go odwołać ze stanowiska. Regulamin daje im takie uprawnienia, ale zupełnie nie wiedzą, jak tego dokonać. Dyrektor, broniąc się, celowo wprowadza zamieszanie. W sali powstaje tumult. Z tylnego rzędu zgłaszam spokojnie jeden wniosek formalny za drugim. Uspakajam w ten sposób emocje. Porządkuję i myślenie, i dyskusję. Nikt nawet się nie zorientował, jak utorowałam drogę do podjęcia pożądanej decyzji.



PRAKSEOLOGIA, druga połowa lat 1980-tych

Ta sama czerwona szkoła, tyle że z zielonym dyrektorem. Nowy dyrektor, związany z koncesjonowaną partią ludową, jest bardzo dobrym organizatorem. Wydaje mi się, że ma dla mnie sporo uznania. Nie rozumiem, dlaczego w ramach samokształcenia nauczycieli właśnie mnie, z opinią solidarnościówki, zleca przygotowanie szkolenia na temat wychowania młodzieży do życia w socjalizmie. Być może pouczono go, że do tej szkoły zostałam skierowana celowo, w ramach resocjalizacji.

Podczas tego typu szkoleń panuje na ogół luźna atmosfera, mało kto słucha prelegentów powtarzających oklepane propagandowe komunały. Przed moim wystąpieniem panuje jednak cisza. Co też ta solidarnościówka powie? Po pierwszych zdaniach cisza nabiera charakteru niemal absolutnego. Stwierdzam bowiem na wstępie, że wychowanie do życia w socjalizmie niczym nie różni się od każdego innego odpowiedzialnego wychowania. Widzę nerwowe spojrzenia kierowane w stronę nowego dyrektora. Przerwie mi, czy nie? A może trzeba wezwać milicję?

W swoim wystąpieniu mówię najpierw o aksjologii. O wychowaniu do wartości, o tych wartości hierarchii, z Absolutem, jako wartością nadrzędną. Żeby nie prowokować wątkami religijnymi, przechodzę do prakseologii, czyli nauki o sprawnym działaniu. W części aksjologicznej oparłam się na publikacji ks. Józefa Tischnera. W części drugiej pomocny jest Jarosław Rudniański, uczeń Kotarbińskiego, który z pozycji zupełnie niereligijnych stwierdza, że jedynie konsekwentny wybór dobra w postępowaniu zapewnia naszym działaniom prawdziwą skuteczność.



ŻYCIE KLUBOWE, lata 1980-te

W roku 1981 zostaję z ramienia Solidarności delegowana do ogólnopolskiego stowarzyszenia inteligencji katolickiej, którego ogniwo powstaje właśnie w naszym mieście. W stanie wojennym stowarzyszenie jest jedyną niezależną organizacją społeczną, na której legalną działalność zezwalają władze. Stowarzyszenie ma charakter federacyjny, co znaczy, że jego lokalne ogniwa posiadają całkowitą autonomię.

W roku 1983 okoliczności zmuszają mnie do przyjęcia funkcji prezesa naszego ogniwa. Zarząd przyjmuje program skierowany na formację chrześcijańską z jednej strony, oraz formację obywatelską z drugiej. Kategorycznie bronię bezstronności naszej organizacji jako miejsca wymiany poglądów otwartego dla wszystkich nurtów politycznych obecnych w szeroko rozumianej opozycji.

W wyborach roku 1989 nasze stowarzyszenie będzie jedyną siłą przygotowaną kadrowo i merytorycznie do powołania lokalnego komitetu obywatelskiego oraz kompetentnego pokierowania jego pracami. Polityk ze stolicy, który kandyduje w wyborach z naszej listy, pyta, czy sama nie chciałabym zaangażować się czynnie w życie polityczne. Nie czuję jednak w sobie tej melodii. Odpowiadam zgodnie z wewnętrznym przekonaniem, że nie widzę siebie w roli parlamentarzystki czy radnej. Jeśli już, to mogłabym być tylko wodzem.



PARTIA KANAPOWA, lata 1990-te

Koleżanka, w której mieszkaniu stoi nasza polityczna kanapa, jest świetną gospodynią. Zebraniom towarzyszy smaczny poczęstunek, co mile łagodzi nasze rozczarowanie działalnością komitetu obywatelskiego, który grupowo opuściliśmy niedługo po wyborach 1989 roku.

Kolega, który był motorem secesji oraz powołania odrębnego komitetu, chciałby wspierać moją karierę polityczną. Ja jednak o takiej karierze zupełnie nie myślę. Poza tym od pewnego czasu prowadzę własną firmę i taką formą aktywności jestem najbardziej zainteresowana. Z rozpędu kolega rozwinie własną karierę, której ukoronowaniem będzie stanowisko wojewody.

Z czasem koleżanka kupuje drugą kanapę, żeby wszystkim wygodnie było siedzieć. Nasza grupka liczy mniej więcej tyle osób, ile palców mają dłonie obu rąk. Dzięki sprawności działania w pewnym okresie udaje nam się osiągnąć spore wpływy we władzach lokalnych. Nawiązujemy bliskie kontakty z krajowymi środowiskami przyznającymi się do tradycji konserwatywnej. Chcielibyśmy należeć do jakiejś większej całości politycznej.



ROCZNICA, czerwiec 2009

Ciąg moich opowiastek zaczęłam od obiadu pod palmą i na obiedzie go skończę. Tym razem nie ma jednak palmy, nie ma stołówki, nie ma - przynajmniej formalnie - peerelu. Z okazji dwudziestej rocznicy wyborów 1989 roku na krótko reaktywowaliśmy naszą kanapową partię. Aha, kanapy też nie ma. Jej właścicielka mieszka teraz daleko, w dużym mieście, gdzie pełni znaczącą funkcję w służbie państwowej.

Inna z naszych koleżanek mieszka w stolicy, gdzie pełni jeszcze bardziej znaczącą funkcję w służbie cywilnej. Kolega, który pełnił funkcję wojewody, wycofał się z życia politycznego. Pracuje w wojewódzkiej delegaturze pewnej apolitycznej instytucji państwowej. Dwóch przedsiębiorców z naszego kanapowego grona rozwija firmę. Moja firma zbankrutowała, a ja znalazłam się na wcześniejszej emeryturze. Dwóch młodszych kolegów, którzy z ramienia niezależnego harcerstwa wspomagali kampanię 1989 roku, działa teraz w lokalnych ogniwach dwóch partii: PO i PiS. Sympatie polityczne w naszym gronie rozkładają się między te dwie partie, bardziej z rozsądku niż z miłości, bez oznak fanatyzmu.

Podczas obiadu wspominam o pomyśle, jaki zrodził się we mnie po rozgorączkowanej i krzykliwej kampanii wyborczej 2007 roku. Nauczyć ludzi - młodych ludzi - rozmawiać o polityce. Myślałam o przeszczepieniu na polski grunt idei debaty oksfordzkiej. Moim kanapiarzom przedstawiam zarys pomysłu. Podoba się. Koleżanka ze służby cywilnej mówi, że bez trudu uzyskałabym środki unijne na to przedsięwzięcie. Tak, pewnie tak. Tylko - tak naprawdę - to mnie się już nie chce.

Podczas obiadu, na którym z okazji okrągłej rocznicy dawnych politycznych bojów spotkaliśmy się w jednej z restauracji, cieszyliśmy się, jak zawsze, swoim towarzystwem, i jak zawsze - dobrze bawili. Nawet rozmawiając o polityce. Krzyku nie słyszałam. Śmiech – tak.


Notkę dedykuję
Jackowi 1


18.02.2010

NOTKA POWIĄZANA - tutaj

KOMENTARZE - tutaj


.