Opowiastki ostatnie 1. Notka, której nie napiszę

Pośród wielu zdarzeń z mojego życia wziętych, z których od czterech lat czerpię tematy notek, istnieje również pewna anegdotka związana z pewnym starszym panem, pochodząca z czasów, kiedy mnie samej nie można było jeszcze zaliczać do grona starszych pań. Ile miałam lat, kiedy poznałam Pana Sz.? Trzydzieści trzy? Mniej więcej tyle. Jak w wielu wcześniejszych notkach budowanych wokół pojedynczego zdarzenia, zabawnego nieporozumienia, kilku wypowiedzianych słów, również w tym wypadku chciałam tamten krótki incydent obudować szerszym kontekstem i przedstawić na szerszym tle. Chciałam więc napisać o muzyce w moim życiu, gdyż od muzyki, a konkretnie od śpiewu zaczęła się tamta znajomość.

*

Kiedy jako małe dziecko zaczynałam podśpiewywać, moja muzykalna mama uciszała mnie krzywiąc się i kategorycznie nakazując, żebym śpiewała dobrze, albo przestała śpiewać w ogóle. Kiedy jako to samo małe dziecko stawałam przed radiem i zaczynałam dyrygować orkiestrą, która właśnie w radio występowała, albo kiedy przed radiem siadałam i zaczynałam palcami obu rąk przebiegać po blacie stolika w rytmie usłyszanej muzyki fortepianowej, mój ojciec z kolei stwierdzał, że jestem geniuszem muzycznym, i że trzeba mnie w tym kierunku kształcić.

Pomyślałam więc sobie, że zanim przejdę do opowiedzenia o spotkaniu z Panem Sz., opowiem trochę o swojej edukacji muzycznej. Na przykład o tym, że nie zakwalifikowano mnie do szkoły muzycznej, w zamian kierując do klasy fortepianu w tak zwanym muzycznym ognisku. Mogłabym opisać w notce męki ćwiczenia gam, pasaży, etiud i sonatin. Rodzice zainwestowawszy w instrument, pilnowali z dyscyplinką w ręku, żeby ich córka regularnie korzystała z dobrodziejstwa posiadania własnego pianina.

Nie napiszę jednak o tym, nie wspomnę też o poniemieckim – jak to na poniemieckich ziemiach bywało – instrumencie muzycznym, który rodzice skądś tam do domu sprowadzili. Zakupione pianino było czarne i solidne, i odpowiednio wyregulowane przez fachowego stroiciela. Na wewnętrznej części klapy osłaniającej klawiaturę widniała nazwa niemieckiej wytwórni wypisana złotymi literami, której jednak nie zapamiętałam. Moją uwagę przykuwał bowiem napis inny, składający się z wielgachnych koślawych liter głęboko wyrytych ostrym nożem w czerni wieka klawiatury: Город Ъытов взят! Miasto Bytów zdobyte!

*

Nie napiszę więc jak długo trwała moja muzyczna edukacja, nie będę wspominać o swoich w niej osiągnięciach, z których największym wydawała mi się zdolność do opanowywania tremy podczas publicznych występów, przez co podczas popisów często wypadałam lepiej od wielu zdolniejszych uczniów, których paraliżował strach przed publicznością. Dość powiedzieć, że parę lat spędzonych w ognisku muzycznym zdjęło kończynę słonia z mojego ucha i chociaż na fortepianie grać nie umiem, nauczyłam się nie najgorzej śpiewać, co stało się punktem wyjścia do zawarcia znajomości z Panem Sz.

Teraz musiałabym przejść do krótkiej charakterystyki sposobów uzdrowiskowego leczenia schorzeń układu oddechowego, aby wyjaśnić w jaki sposób głośny śpiew potęguje zbawcze skutki zabiegów inhalacyjnych zażywanych w niewielkich dwuosobowych kabinach wypełnionych ozdrowieńczymi oparami. W jednej z takich kabin przyszło mi pewnego dnia zażywać inhalacji z pewnym nieznajomym starszym panem, który w tym samym czasie zgłosił się na zabieg, i któremu po zajęciu miejsc w malutkim pomieszczeniu oznajmiłam krótko: - Nie wiem jak pan, ale ja, jeśli pan pozwoli, będę śpiewać! - Pan nie wyraził żadnych zastrzeżeń, natomiast po kilku piosenkach wyznał mi miłość. Trochę przesadziłam z tą miłością, ale Pan Sz. od wielu lat - jak sądzę - już nieżyjący, nie będzie prostował tego sformułowania.

Jeśli nawet nie była to miłość, to na pewno mieliśmy do czynienia z rodzajem oczarowania spokojną siłą głosu i jego kojącą słodyczą, i samym repertuarem, w którym znalazły się tradycyjne piosenki harcerskie, ludowe przyśpiewki, pieśni religijne, kilka szlagierów w kilku językach, a wśród nich wszystkich przebój tamtych dni: „Dałeś dupy, generale, dałeś dupy, jeden rozkaz twój narodu nie utrupi; policzone dni są WRON-y, krótka jej żywota nić, miast szlagieru wyszedł z tego wielki pic.”

*

Tutaj musiałabym opisać nalegania Pana Sz., żebyśmy mogli jeszcze się spotkać. Musiałabym też wspomnieć, że kiedy spotkał się ze zdecydowaną odmową z mojej strony, wręczył mi swoją wizytówkę z zaproszeniem do odwiedzenia go w jego mieście, jeśli kiedykolwiek będę w tamtych stronach. Należałoby w notce, której nie napiszę, wspomnieć dlaczego zatrzymałam tamtą wizytówkę, ale i tak pewnie nie napisałabym tego, ponieważ na dobrą sprawę nie wiem, dlaczego jej nie wyrzuciłam.

Dalej trzeba byłoby opisać rzeczywistość peerelu oraz wszechobecny deficyt wszystkiego, żeby wyjaśnić, czemu po dwóch lub trzech latach od spotkania w sanatorium do tamtej wizytówki jednak sięgnęłam. W związku z wyjazdem, który dla środowiska inteligencji katolickiej w moim mieście organizowałam do miasta Pana Sz., zdecydowałam się zwrócić do niego z prośbą o pomoc w zarezerwowaniu niedrogich a dobrych miejsc noclegowych oraz takich samych posiłków, oraz – co najważniejsze – będących również w deficycie - biletów wstępu do nowo otwartej artystyczno-turystycznej atrakcji, która była głównym celem naszej patriotycznej pielgrzymki.

Pan Sz. spisał się na medal. Nie dość, że załatwił wszystko, o co prosiłam, to dodatkowo zaproponował swoje usługi jako kwalifikowany przewodnik po swoim pięknym mieście. Poinformował nas o tym, kiedy późnym wieczorem w zarezerwowanym hotelu osobiście powitał przybyły z drogi autokar z katolickimi pielgrzymami. Starszy dystyngowany pan zrobił bardzo dobre wrażenie na moich koleżankach i kolegach. Kiedy całą grupą zaczęliśmy żegnać się z nim przed spoczynkiem i umawiać na ranek dnia następnego, dziękując za to, co dla nas dotychczas zrobił, Pan Sz. wobec całej grupy zwrócił się do mnie: - Dobrze, dobrze, ale pani nocuje u mnie. - Nastąpiła pewna konsternacja, którą przerwał mój bliski katolicki współpracownik, szepcząc mi do ucha: - Musisz się poświęcić!

*

W tym miejscu w notce, o której napisaniu kiedyś myślałam, mogłabym rozwinąć bliską mi filozofię ofiary i poświęcenia, w duchu której posłusznie udałam się do willi mojego samotnie mieszkającego znajomego. Mogłabym ponadto w zamierzonej notce wspomnieć o różnych innych zdarzeniach ze swojego życia, wiążących się w ten czy inny sposób z muzyką, a ze śpiewem w szczególności. Mogłabym w ogóle napisać jeszcze sporo innych opowiastek z mojego życia wziętych, ale czuję, że nadszedł kres ich snucia.



Opowiastkę prawie ostatnią
dedykuję
Nieznanemu Czytelnikowi,
który nigdy nie pozostawił śladu bytności na moim blogu
:)


25.10.2011


KOMENTARZE – tutaj


APPENDIX: powyższa notka w autorskim nagraniu: [Notka, której nie napiszę - audio.notka]


.