Taxi!

Słabość do taksówek miałam zawsze, własnego samochodu zaś nie miałam nigdy. Mam jednak prawo jazdy, zdobyte na krótko przed bankructwem. Samochodu nie zdążyłam więc już kupić. Co sobie jednak przy okazji nauki jazdy pojeździłam, to moje. Po pierwszej lekcji instruktor powiedział, że z jednej strony prowadzę samochód jakbym była zawodowcem, ale że z drugiej strony nie mam opanowanej techniki jazdy i nie panuję nad pojazdem, i że on tego nie rozumie.

Mój instruktor nie rozumiał na przykład, dlaczego przyspieszam przed zakrętami. Odpowiedziałam, że tak się robi. Czułam w sobie taki właśnie rytm jazdy. Początkowo sama nie wiedziałam, skąd we mnie ten rytm się bierze. Taksówkarze! Przecież tak jeżdżą taksówkarze, z którymi jeżdżę! Przyswoiłam sobie rytm ich jazdy, ale nie przyswoiłam techniki takiej jazdy. Skąd miałam wiedzieć, że tuż przed wejściem w zakręt zmieniają bieg na jałowy, po to, żeby w ten niedozwolony sposób zaoszczędzić paliwo. Wyczuwałam rytm tego tańca, ale nie znałam jego kroków.

*

Żeby w sposób niezauważalny wchłonąć w siebie wewnętrzną melodię takiej jazdy, trzeba było naprawdę dużo czasu w taksówkach spędzić. Spędziłam. W miarę rozwoju firmy miałam coraz więcej spraw do załatwienia i coraz mniej czasu na zrobienie prawa jazdy. Miałam natomiast opracowaną metodę efektywnego korzystania z transportu taksówkowego. Przygotowywałam listę spraw do załatwienia, ustalałam precyzyjną trasę przejazdu i dzwoniłam po taksówkę. Potem brałam rachunek, który wliczałam w koszty firmy. Zakup i utrzymanie samochodu też by kosztowały.

Jeździłam z różnymi taksówkarzami, jednak w połowie lat dziewięćdziesiątych przesiadłam się na jedną z niewielkich grup taksówkowych w moim mieście. Kierowcy znali mnie, ja znałam ich. Tak było najwygodniej. Kiedyś jeden z nowicjuszy wyznał mi, że obserwując moje przejazdy przez miasto, to wchodzenie i wychodzenie w jednym miejscu, potem szybki przejazd do miejsca następnego, w którym robiłam to samo, sądził, że jestem egzekutorem długów. Dopiero koledzy uświadomili go, że to – Pani Profesor!

Potem sama wpadłam w długi i skończyły się moje taksówkowe eskapady. Przedtem jednak był jeszcze pogrzeb mojej mamy, na który zaprzyjaźniona grupa taksówkowa wystawiła gratisowo sześć pojazdów do mojej dyspozycji, a jej prezes, Pan W., przybył na uroczystość z wieńcem od kierowców. Taksówkarze dobrze znali coraz bardziej niedołężną staruszkę, którą z ich pomocą przewoziłam do kościoła, do lekarzy lub na spacer nad morze.

*

Jeszcze wcześniej, zanim umarła mama i zanim w moim życiu znowu wszystko się zmieniło, dokonałam kilku gwałtów na taksówkarzach. Po uzyskaniu prawa jazdy nie mogłam od razu kupić samochodu, gdyż wdałam się w inwestycje lokalowe. Kupiłam mieszkanie na parterze i zaczęłam przebudowywać je na lokal użytkowy, do którego miało przeprowadzić się biuro mojej firmy oraz spora księgarnia językowa. Potem lokal ten sprzedałam, żeby kupić inny, lepiej zlokalizowany. On też wymagał modernizacji.

Świadomość, że mogę już samodzielnie prowadzić samochód nie dawała mi jednak spokoju. Bez samochodu czułam się jak narkoman, któremu odmawia się narkotyku. Musiałam go zdobyć, musiałam jeździć. Cóż prostszego, jak wykorzystać samochody, które są w zasięgu ręki. Zaczęłam prosić taksówkarzy, z którymi wyruszałam na dalsze trasy, o możliwość chociażby dotknięcia kierownicy.

Swój proceder nazwałam gwałceniem taksówkarzy. Jeden z gwałconych pozwolił mi poprowadzić poloneza po oblodzonej leśnej drodze w Borach Tucholskich. Inny puścił mnie za kierownicę na suchej drodze krajowej prowadzącej do Trójmiasta, ale nie pozwolił na jakiekolwiek wyprzedzanie. Nie miałam więc zbyt wiele radości z jazdy mercedesem wlokącym się za traktorem. O wyrazie twarzy kierowców wyprzedzających moją taksówkę nawet nie wspomnę.

Tylko jeden taksówkarz stanął na wysokości zadania. W dodatku taksówkarz obcy, z obcego miasta pochodzący. Podczas prowadzenia jednej ze szkół letnich musiałam szybko przeskoczyć do swojego miasta w celu sfinalizowania sprawy kredytu bankowego. Udałam się na najbliższy postój taksówek i wytypowałam pojazd. - Czy zawiezie mnie pan do mojego miasta? - spytałam właściciela szarego opla omegi. - Nie ma problemu. - Ile to będzie kosztować? - Tyle a tyle. - Rachunek? - Nie ma sprawy. - OK, ale jest jeszcze jeden warunek. - Jaki? - Ja prowadzę! - Zgoda!

*

Z prezesem zaszalałam raz, na autostradzie Kraków - Katowice, ale szaleństwo nie trwało długo, bo żal mi się zrobiło człowieka. Najpierw przestraszył się, kiedy od razu ruszyłam setką. - Nie boi się pani? - A czego mam się bać? - odpowiedziałam. Niedługo potem ugrzęźliśmy w korku na odcinku zablokowanym przez roboty drogowe i kiedy zobaczyłam strach w oczach Pana W., że z jazdą z prędkością ślimaka też sobie nie poradzę, ster samochodu oddałam na powrót w jego ręce.

W podróżach z Panem W. spędziłam sporo czasu. Kraj przejechaliśmy wspólnie wszerz i wzdłuż. Kolejne mercedesy Pana W. nigdy nie były przesadnie wypucowane, podobnie jak ich właściciel. Było swojsko i swobodnie. Niski i okrągły, z wystrzyżoną okrągłą łysiejącą głową, kiedy ubrał swoje fantazyjne ciemne okulary, wyglądał jak stylowy mafioso. Mówił mało, jeździł natomiast pewnie i szybko. Nieco starszy ode mnie, z natury życzliwy, był człowiekiem godnym zaufania.

Kiedy nocą zaczynałam śpiewać, Pan W. był szczęśliwy. Wspominał wtedy swoją nieżyjącą matkę, która również rozśpiewywała się w jego samochodzie. Pędziliśmy przez kraj pogrążony w śnie, a ja w rozgwieżdżone niebo kierowałam swoją śpiewną modlitwę. Kiedy repertuar piosenek i pieśni religijnych wyczerpywał się, śpiewałam co popadnie.

*

Zaprzyjaźniona grupa taksówkowa przestała istnieć mniej więcej w tym samym czasie, gdy zbankrutowała moja firma. Rozproszonych taksówkarzy wchłonęły konkurencyjne kompanie taksówkowe. Wielu miało pretensje do prezesa, że blokował inwestycje konieczne do sprostania konkurencji. Pan W. zniknął z pola widzenia. Jeździł samotnie, wtedy kiedy chciał, przyjmując nieliczne zgłoszenia na dawny telefoniczny numer postoju. Jako dawny prezes powoli zamykał sprawy zlikwidowanej grupy. Na końcu zlikwidował stacjonarny telefon, a sam przeszedł na emeryturę.

Kiedy zbankrutowałam, a moja firma rozpadła się jak domek z kart, taksówki przestały być mi potrzebne. Niewiele miałam spraw do załatwiania, bo niewiele w mojej sytuacji można było załatwić. Jeśli musiałam, korzystałam z miejskich autobusów i dalekobieżnych pociągów. Wciśnięta w tłum innych pasażerów środków publicznego transportu, z lubością chłonęłam zapomniane ciepło drugiego człowieka. Tęskniłam do rozmów jak za dawnych czasów, ale spostrzegłam, że teraz dla moich współpasażerów w ogóle nie istnieję. Szczelnie zamknięci, każdy z osobna, w swoich prywatnych światach, jechali samotnie gdzieś przed siebie - jak jeszcze do niedawna ja sama, na oślep pędząca w swoim taksówkowym akwarium.

Pan W. z czasem zdecydował się zacząć dorabiać do emerytury w największej kompanii taksówkowej w naszym mieście. Ja natomiast po dwóch nieudanych próbach zrezygnowałam z myśli o reaktywacji szkoły językowej, kiedyś wiodącej w mieście. Przeszłam na wcześniejszą emeryturę, a działalność gospodarczą prowadzę w bardzo ograniczonym zakresie. Po drodze dopadła mnie bowiem agorafobia, która uwięziła mnie we własnym domu [Klauzura].

Zdarza się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto wyprowadziłby mnie do miasta. Przygotowuję wtedy listę spraw do załatwienia, ustalam precyzyjną trasę przejazdu i dzwonię na komórkowy telefon Pana W., który wiezie mnie tam gdzie trzeba. Podczas postojów natomiast czujnie spogląda, kiedy wysiąść z samochodu, żeby pomóc mi w przejściu kilku kroków przez wrogą przestrzeń dzielącą mnie od jego taksówki. Rachunki za przejazdy nie są wygórowane, a jeśli kiedyś nie miałabym pieniędzy, pomógłby mi za darmo.

*
Dawno, dawno temu, kiedy istniała jeszcze moja firma, i kiedy funkcjonowała grupa taksówkowa, której prezesował Pan W., w pewien słoneczny letni poranek pędziłam - jak zawsze - jedną z taksówek przez moje miasto. Zupełnie nie pamiętałam, co to za dzień. Jeden z postojów wypadł przy drukarni, która szykowała dla mojej firmy materiały reklamowe. Ustalenia zabrały nieco czasu. Kiedy wsiadałam na powrót do samochodu, taksówkarz miał tajemniczo uśmiechniętą twarz. - Pani Profesor! Wszystkiego najlepszego z okazji imienin! - wyciągnął skądś wielką czerwoną różę. - Od nas wszystkich! - W stacyjce radia CB nacisnął jakiś przycisk. - Chłopaki, dawajcie! - Na te słowa z głośnika popłynęły imiona i numery taksówek prześcigające się w życzeniach i pozdrowieniach. Dziękuję, Panowie!


Hildegardzie,
której kiedyś obiecałam
taksówkowy temat
:)


11.03.2010


KOMENTARZE - tutaj


.