Nocny do Wrocławia

Przedziały pociągów nadal były zatłoczone, ale na korytarzach miejsce stojące znaleźć było łatwo. Jednym słowem, lato kończyło się, a zbliżała się jesień. Która jednak była to jesień, nie pamiętam. Czy jeszcze należała do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, czy już mieściła się w tamtego wieku następnej dekadzie? Zapamiętane okoliczności nie naprowadzą mnie na dokładny czas. Pozostanie owa podróż jeszcze jednym wspomnieniem zawieszonym nieco poza czasem. Musiałam jednak znać już E., skoro do nocnego pociągu Kraków – Wrocław wsiadłam właśnie na katowickim dworcu. Wcześniej nie miałam powodu, żeby w tamtych rejonach bywać.

*

Górny Śląsk opuszczałam późnym wieczorem, aby przez Śląsk Dolny dotrzeć rankiem do swojego Pomorza. Byłam solidnie zmęczona kończącym się dniem i marzyłam o miejscu siedzącym. Musiałam być w wieku, który nie pozwalał już na wyczyn spania na podłodze w korytarzu zatłoczonego pociągu, co w latach młodszej młodości praktykowałam z zapałem i przyjemnością, z organem przewodniej siły narodu, czyli Trybuną Ludu, jako rozłożystym materacykiem pod sobą.

Ponieważ sporo czasu spędzałam w pociągach, kursując najpierw między miastem rodzinnym a miastem moich studiów, lub przemierzając przez wiele lat kraj w celach krajoznawczych, rodzinnych i towarzyskich, przez długi czas torebki dobierałam pod kątem potrzeb z podróżami związanych. Były to raportówki na długim pasku, odpowiednio płaskie, aby łatwo można było je umieścić pod głową - w charakterze poduszki.

W czasie podróży, o której teraz mówię, wędrowałam jednak, o ile mnie pamięć nie myli, z plecakiem, a nie z torebką, a przed wejściem do pociągu na pewno nie zaopatrzyłam się w Trybunę Ludu. Tak więc widok pasażerów, którzy dość ściśle wypełniali korytarze pociągu do Wrocławia, nie nastroił mnie optymistycznie. Skoro tylu ludzi stało, znaczyło to, że nie było gdzie siedzieć.

*

Wsiadłam do pierwszego lepszego wagonu i przez szybę w drzwiach zajrzałam do pierwszego z brzegu przedziału. Coś na kształt cudu pojawiło się na horyzoncie. Trzy miejsca w przedziale były wolne! Rozsunęłam drzwi.

- Dobry wieczór! Czy te miejsca są wolne?
- Nie.
- Ani jedno?
- Jedno może by się znalazło, ale to jest przedział służbowy.

Na lewo od wejścia siedział starszy mężczyzna w ciemnym ubraniu i koszuli koloru czarnego, wyglądający na księdza, który zdecydował się podróżować bez koloratki. Na lewo od niego było puste miejsce, dalej na lewo siedziała blondynka w średnim wieku, na lewo od której miejsce pod oknem zajmowała szatynka w wieku młodzieżowym. W przedziale znajdował się jej rówieśnik o takim samym kolorze włosów, siedzący w linii przekątnej od niej, przy drzwiach, naprzeciwko mężczyzny w czerni. Obok młodzieńca spoczywał na siedzeniu wojskowy, również młody wiekiem, acz nie tak młody, jak jego sąsiad. Dwa kolejne miejsca w pobliżu okna były wolne.

- Przedział służbowy? Czy państwo aby na pewno jesteście pracownikami PKP? - spytałam zdeterminowana, podejrzewając zmowę ze strony siedzących wygodnie pasażerów, mającą na celu zapewnienie sobie większego komfortu jazdy. Być może wymęczeni pasażerowie, którzy okupowali miejsce na korytarzu na wprost wejścia do przedziału, zbyt szybko zrezygnowali z egzekucji prawa do miejsc siedzących, i teraz tkwili w przejściu, sennie kiwając się w rytm nabierającego prędkości pociągu.

- Nie jesteśmy pracownikami kolei, ale mamy prawo tu siedzieć.
- W takim razie ja mam takie samo prawo. - zdecydowanie przekroczyłam próg przedziału.
- Musiałaby pani najpierw spytać konduktorów. Zaraz na pewno wrócą. - mężczyzna w czerni wskazał głową na dwa miejsca po przeciwnej stronie przedziału. - Ale nie wiem, czy pozwolą.
- Czyli miejsce koło pana jest wolne? - zaczęłam upychać plecak na półce. - Jeśli okaże się, że nie mogę tu siedzieć, wyjdę z przedziału.

Uporawszy się z plecakiem, usiadłam między mężczyzną w czerni a blondynką w średnim wieku, na wprost młodego mężczyzny w mundurze. Zapadła cisza wypełniona niespokojnym oczekiwaniem na powrót konduktorów i werdykt w mojej sprawie. Moi współpasażerowie siedzieli sztywni, tak jakby nie chcieli przez zbytnią swobodę stwarzać wrażenia, że akceptują stan, który zapanował w przedziale wraz z moim weń wtargnięciem, i który w każdej chwili mógł ulec zmianie.

*

Konduktorzy - mężczyzna i kobieta - byli młodzi i postawni. Mężczyzna wyglądał na więcej niż szczupłego. Jego kościstość szczególnie widoczna była w budowie twarzy z wyraźnie zarysowanymi kościami policzkowymi, z wydatnymi łukami brwiowymi nad dużymi okrągłymi oczami, oraz z wydłużonym prostokątnym podbródkiem. Oboje byli pełni pewności siebie, pozbawionej na szczęście małostkowości, dzięki czemu moją obecność w przedziale, w którym jedno miejsce pozostawało wcześniej niezajęte, przyjęli jako coś naturalnego.

- Ale luda w pociągu! - rzucił konduktor, siadając na swoim miejscu.
- Mam nadzieję, że będzie spokojnie. - konduktorka starannie umieszczała niewielką kolejarską furażerkę w jasnych obfitych włosach, upiętych luźno z tyłu głowy.
- Bo jak nie, to wiesz, co mogę zrobić! - kościście zaśmiał się jej kolega. - Wiecie, co mogę zrobić? - zwrócił się do nas.
- Nie, nie wiemy. - odrzekliśmy uprzejmie i zgodnie z prawdą, chociaż śmiech, który przed chwilą usłyszeliśmy, chyba nie tylko mnie nasunął pewne przypuszczenia co do możliwości konduktora.
- Zobaczcie, co tu mam! - ze skórzanych uchwytów znajdujących się na bocznej ściance służbowej torby wyjął przyrząd do dziurkowania biletów. - No, co to jest?
- To jest przyrząd do dziurkowania biletów. - wyrecytował któryś z pasażerów.
- Ha, ha! Nie tylko! - rzucił konduktor, tocząc po nas wzrokiem. - Tym można zabić! Albo przynajmniej oślepić!

Zamilkł w oczekiwaniu na reakcję, którą okazało się być kompletne milczenie. Obserwowaliśmy zgodnie długie palce konduktora, jak powoli rozchylają rączki kasownika do biletów. Wraz z nami, przez pozbawione zasłonek szyby w drzwiach przedziału, scenę obserwowali kiwający się miarowo pasażerowie na korytarzu. Sennym wzrokiem wodzili za szczupłymi dłońmi, z których jedna ujęła rozwarty do linii prostej kasownik i uniosła go w górę.

- Widzicie ten dzyndzyk, tutaj? - pytał konduktor.
- Widzimy! - odpowiedzieliśmy zgodnie. Był to dość długi bolec, który dokonywał perforacji sprawdzanych biletów.
- Tym! Tym można zabić! - śmiał się uradowany konduktor.
- A zabił pan już kogoś? - rzeczowo spytał wojskowy.
- Ha, ha! Pewnie! - rzucił nam w twarz . - Chociaż tak naprawdę nie wiem, czy go zabiłem.
- Jak można tego nie wiedzieć? - powątpiewała blondynka w średnim wieku siedząca po mojej lewej stronie. - Coś pan fantazjuje, panie konduktorze.
- Nie wiem, bo wyrzuciłem go z pociągu!
- Podczas jazdy?! - nie wytrzymał mężczyzna w czerni po stronie prawej.
- Gdybym go nie wypchnął, to pewnie by mnie zabił.

Konduktor przystąpił do wyjaśniania okoliczności, których efektem było nietypowe użycie urządzenia do kasowania biletów. Słuchaliśmy siedząc bez ruchu, z wyjątkiem konduktorki, która uporządkowawszy furażerkę, zaczęła spokojnie poprawiać pozostałe elementy służbowego umundurowania.

*

Ciszę, która zapanowała po opowieści konduktora, przerwał mężczyzna w czerni. - Też bym coś państwu pokazał, ale nie mam przy sobie wahadełka.
- Pan jest różdżkarzem? - spytałam zaciekawiona.
- Tak. - potwierdził i zaczął opowiadać o swoich doświadczeniach z różdżką i wahadełkiem, po czym wywiązała się ogólna rozmowa na temat różnych dziwnych zjawisk.

Z braku ciekawszego zajęcia ludzie stojący na korytarzu obserwowali wnętrze naszego przedziału. Przez zamknięte drzwi i miarowy stukot pociągu pędzącego przez noc nie docierały do nich słowa naszych rozmów. Mogli jedynie sennie śledzić wyraz naszych twarzy oraz ożywione ruchy rąk. Po konduktorze z uniesionym wysoko kasownikiem gotowym do zadania ciosu, przyszła kolej na moje dłonie, pocierane najpierw jedna o drugą, a następnie przesuwane wzdłuż rąk innych osób w przedziale. Kolejni współpasażerowie posłusznie odsłaniali przedramiona i odsłonięte wsuwali między moje dłonie. Ja zaś powoli, nie dotykając skóry, przesuwałam swoje dłonie wzdłuż ich rąk. - Czuję, czuję! - wykrzykiwali po kolei, uradowani.

- No tak żałuję, że nie mam wahadełka! Moglibyśmy zbadać, jakie mamy do siebie nastawianie, kto kogo w tym przedziale lubi. - powtórzył mężczyzna w czerni. - Jakbyśmy mieli jakąś obrączkę z prawdziwego złota, to z niej też można byłoby zrobić wahadełko.
- Ja mam! - nie czekając na odpowiedź blondynka w średnim wieku zdjęła z palca ślubną obrączkę i podała mnie, a ja przekazałam ją siedzącemu po prawej stronie mężczyźnie.
- Ale na czym ją zawiesimy? Nie mamy żadnego sznurka, ani nitki! - mój sąsiad bezradnie rozglądał się wokół.
- A czy może być włos? - spytała milcząca dotąd konduktorka. Kiedy usłyszała, że tak, spokojnie zaczęła wyjmować z włosów wsuwki przytrzymujące furażerkę. Następnie wyjęła wsuwki z włosów upiętych w luźny kok, rozpuściła włosy na całą długość i jednym ruchem wyrwała najdłuższy włos. Prowadząc wzrokiem za ręką podającą włos mężczyźnie w czerni, nie mogłam nie zauważyć szeroko otwierających się oczu za szybą w drzwiach przedziału.

- Ja mam słaby wzrok i nie widzę tego włosa. Czy pan nie mógłby nawlec na niego tej obrączki? - mężczyzna w czerni podał wojskowemu obrączkę blondynki i skierował w jego stronę dłoń konduktorki z włosem.
- Już się robi! - wojskowy ochotnie przystąpił do dzieła. Lewą dłonią ujął obrączkę, a prawą sięgnął po włos. Kiedy już miał nawlec nań obrączkę, okazało się, że włos gdzieś zniknął. Zaczął szukać go wzrokiem na spodniach, ale bez skutku. Wkrótce wszyscy przeglądali spodnie wojskowego, ale także bez skutku. Najłatwiej dostrzec zgubę było mnie, siedzącej naprzeciwko pasażera w mundurze.
- Jest! - krzyknęłam w chwili, gdy konduktorka przerwała upinanie włosów i oznajmiła, że może poświęcić jeszcze jeden włos.
- Nie będzie pani rwać sobie włosów z głowy! - stwierdził wojskowy i zwrócił się do mnie. - Jeśli widzi pani ten włos, to niech go pani podniesie.

Z wyciągnięta ręką nachyliłam się w kierunku spodni wojskowego. Na moment zastygłam. - Ten włos leży na pana rozporku. - spojrzałam w górę, i widząc aprobujące kiwnięcie, schyliłam się ponownie i ujęłam go delikatnie w dwa palce.

*

Złota obrączka blondynki szczęśliwie zawisła na włosie konduktorki. Mężczyzna w czerni, trzymając koniec włosa w prawej ręce, ustawiał prowizoryczne wahadełko kolejno między wszystkimi osobami w przedziale, a ono z impetem wychylało się w jedną i drugą stronę. Pary połączone w ten sposób podskakiwały na miejscach z radości na widok tańczącej między nimi obrączki.

Wszystko wskazywało na to, że w tym przedziale wszyscy lubią wszystkich, co tylko potwierdzało ogólne odczucie, z którym nie kryliśmy się, nie szczędząc sobie nawzajem wyrazów sympatii. Wreszcie specjalista od wahadełka stwierdził, że powinniśmy uzupełnić energię, której sporo utraciliśmy podczas tego eksperymentu. Na jego polecenie zgodnie wstaliśmy i podnieśli ręce w górę. - A teraz obracajcie się i napełniajcie energią. To jest jak modlitwa. - Co skwapliwie uczyniliśmy, tańcząc na środku przedziału w rytm pędzącego pociągu, z rękoma wyciągniętymi w bezmiar kosmosu.

- Dojeżdżamy do Wrocławia! - głos konduktora przerwał taniec. Na jego słowa zaczęliśmy ściskać się i żegnać - do następnego spotkania na trasie kolejowej. Próbowaliśmy naprędce ustalić, na jakich trasach najczęściej jeździmy i w pociągu jakiej relacji moglibyśmy najprawdopodobniej ponownie się spotkać. Kiedy pociąg zatrzymał się, zabraliśmy z półek bagaże i zgodnie ruszyli na peron. A tam z wolna rozpłynęliśmy się w różnych kierunkach, wśród pasażerów tłumnie opuszczających pociąg.

W latach następnych, podczas licznych kolejowych eskapad po kraju, w różnych pociągach, do których zaprowadził mnie los, przypatrywałam się pilnie twarzom współpasażerów, szukając tych zapamiętanych z nocnego do Wrocławia. Potem zaczęłam po kraju podróżować taksówkami, a tamte twarze wyblakły w mojej pamięci. Wszystkie - z wyjątkiem twarzy konduktora, o której nie dały mi zapomnieć różne przypadkiem w telewizji widziane horrory.



Dla
Sosenki
zgodnie z dawną obietnicą
:)


26.02.2010


KOMENTARZE - tutaj


.