Roślina doniczkowa

Rozstając się z kotem zwanym [Solo] postanowiłam, że już nigdy więcej nie ulegnę słabości. Żadnych zwierzątek w mieszkaniu, żadnych kwiatów w doniczce. Żadnych zbędnych zobowiązań. Jeśli kwiaty, to wyłącznie cięte, i to przede wszystkim te otrzymywane w prezencie. Sama nie chciałam przyczyniać się do ich rzezi.

*

Doniczki odbierały roślinom wolność, a mnie wolność odbierałyby rośliny w doniczkach. Nie chciałam patrzeć na zniewolone rośliny i nie chciałam, żeby one niewoliły mnie przez obowiązek pozostawania w pobliżu. Zamiast zamartwiać się organizacją podlewania podopiecznych, wolałam swobodnie przemierzać przestrzenie i płynąć przez krajobrazy, których nieodłącznym elementem były również one, rośliny zwane ozdobnymi, spotykane po drodze, w naturalnym środowisku.

Nigdy nie czułam szczególnej potrzeby ich nazywania lub klasyfikowania. Kiedy ktoś pytał o nazwę mijanego kwiatu, krzewu czy drzewa, na ogół słyszał w odpowiedzi, że wiem jedynie, iż to nie jest krowa. Nazwy ograbiały rośliny z prostoty istnienia. Podobnie wzdragałam się przed rozstrzeliwaniem ulotnych chwil seriami z aparatów fotograficznych, czy przed zakuwaniem dziejących się obrazów w dyby kadrów filmowych. Żywe oko żywego człowieka było jedynym uprawnionym rejestratorem przejawów życia.

Nie zawsze tak jednak bywało. Wcześniej, gdy byłam bardzo młoda, zdarzało się, że próbowałam zamknąć czas w kadrze fotograficznym lub filmowym. Zdarzało się również, że beznamiętnie, w sposób pozbawiony refleksji, włączałam się w dzieło powszechnej rzezi roślin i zwierząt. Działo się tak do czasu, gdy sama zostałam po raz pierwszy zabita, a podniesiona z martwych - doświadczyłam smaku istoty istnienia.

*

Gdy zabito mnie po raz drugi, moim pierwszym doświadczeniem stało się poczucie smaku istnienia pozbawionego granic, które z czasem przeszło w doświadczenie smaku ograniczenia przestrzeni życiowej do wymiarów niedużego mieszkania. Wtedy w moim domu, czyli w moim życiu, niespodziewanie pojawiło się pierwsze żyjątko, mała muszka, z którą na pewien czas związałam swój los [Klauzura].

Potem zaczęłam rozważać umieszczenie we wnętrzu domu psa rozmiarów na tyle dużych, aby poza granicami mieszkania łamał dla mnie przestrzeń na tyle skutecznie, aby nie napełniała mnie lękiem. Duży pies to jednak duże zobowiązanie, i to tak duże, że nie stać mnie na nie. Pozostała więc dobra wola ludzi, którzy od czasu do czasu, za darmo lub za pieniądze, wyprowadzają mnie z więzienia mieszkania na spacer – jak psa.

W tym samym czasie zaczęto obdarowywać mnie, jak nigdy przedtem, doniczkowymi kwiatami. Chcąc nie chcąc, muszę więc brać za nie odpowiedzialność. Chcąc nie chcąc, muszę uczyć się ich nazw, żeby wiedzieć jakiej wymagają opieki. Cyklamen, begonia, gloksynia, grudnik. Jednak najpierwszą rośliną doniczkową, którą mnie obdarowano, była praktyczna żyworódka pierzasta. Roślina lecząca ponoć niektóre z chorób, które z wiekiem stały się moim udziałem.

*

Kwestię zamiany mojej nowej towarzyszki życia na sok, miksturę, nalewkę, krople czy maść - postawiłam jasno. Wyczytawszy, że w pewnych warunkach żyworódka zaczyna zwijać liście, przez co staje się brzydka, i że wtedy należy ją ściąć i przerobić na coś praktycznego, uprzedziłam ją, że jeśli opisana okoliczność zaistnieje, nie zawaham się przed radykalnym działaniem. Uprzedzona, żyworódka dołożyła wszelkich starań, aby nie zwijać liści, natomiast ja konsekwentnie pozwoliłam jej osiągnąć pełnię roślinnego przeznaczenia.

Moja pupilka osiągnęła maksymalną w polskich warunkach wysokość prawie jednego metra - bez pięciu centymetrów. Brzegi mięsistych liści porosły setkami rozmnóżek w postaci miniaturowych ukorzenionych roślin, gotowych do natychmiastowego zakorzenienia w ziemi. Ukoronowaniem jej życia było pojawienie się na szczycie prostej i twardej łodygi tak zwanej wierzchotki - kwiatów zebranych w okazałym baldachogronie.

Zgodnie z zaleceniem, po przekwitnięciu odcięłam kwiatostan, żeby nie wytwarzał nasion, gdyż osłabia to roślinę. Nie zastosowałam się jednak do innego z zaleceń, mówiącego aby stare przerośnięte egzemplarze wyrzucać, gdyż stały się brzydkie. Mojej towarzyszce do pewnego czasu pozwalałam do woli rozmnażać się poprzez spadające z liści rozmnóżki, jej również pozostawiłam decyzję o czasie i sposobie dokonania żywota. Opierunek ma u mnie do końca swych dni.

*
W świecie żyworódka pierzasta (Kalanchoe pinnata) występuje pod różnymi nazwami, na przykład pod niezbyt trafną Air Plant, sugerującą odżywianie się wyłącznie składnikami powietrza, lub pod nazwą Goethe Plant, upamiętniającą zainteresowanie nią niemieckiego poety. Występują również nazwy zawierające akcenty religijne: Cathedral Bells, Live-leaf-of-resurrection plant, Lifeplant, czy Miracle Leaf. Ale bywa również nazywana Mother-in-law Plant, czyli „rośliną teściowej”. Zastanawiałam się, czy to nie z powodu pewnych trujących właściwości nadano jej tę nazwę.

Zasadniczą cechą żyworódek jest jednak płodność, którą najlepiej oddaje popularna nazwa jej bliskiej siostry, żyworódki wąskolistnej (Kalanchoe tubiflora): Mother-of-Thousands („matka tysięcy”) lub Mother-of-Millions („matka milionów”). Żyworódka rozmnaża się równocześnie poprzez setki czy tysiące rozmnóżek wytwarzanych przez liście oraz poprzez nie wiele mniej nasion wytwarzanych przez dorodne kiście kwiatostanów. Udomowiona, potrafiła wyrwać się spod kontroli, przekroczyć granice doniczek oraz rabatek, stając się poważnym zagrożeniem dla rolniczej działalności człowieka.

Niechętna nazywaniu i klasyfikowaniu roślinnego świata, podałam jednak różnorodne nazwy mojej pupilki. Niechętna zamykaniu żywego świata w martwych kadrach fotografii, zamieściłam jednak fotograficzny portret towarzyszki mojego życia. Jej imion i rodowodu nie noszę w swojej pamięci, ale od czegóż mam internet. Nie mam jednak od lat ani aparatu fotograficznego, ani kamery filmowej. Od czego jednak są życzliwi znajomi, których można poprosić o cyfrowe uwiecznienie rośliny - w jej pełnym rozkwicie.

Niechętna ingerowaniu w naturę, ostatecznie ograniczyłam jednak nieposkromioną płodność mojej żyworódki, nie tylko dokonując nożykiem dekapitacji przez ścięcie wierzchotki, ale również zrywając dłonią i wyrzucając na śmieci niezliczone rozmnóżki, które przy każdym poruszeniu donicy spadały gdzie popadnie, próbując zapuścić swoje małe korzonki w blacie biurka, w parkiecie podłogi, czy w splocie dywanu. Nie wiem, czy ścięcie kwiatostanu pomoże mojej roślinie, ponieważ widzę, że proces żółknięcia liści postępuje. Może w ten sposób płacze po utraconych dzieciach, a może po prostu nadszedł kres życia, w którym spełniła wszystko, co do niej należało.



08.04.2011


KOMENTARZE - tutaj


.