Z
Vivienne połączyło mnie łóżko. Łóżko stało na środku
ogromnej sypialni. Sypialnia znajdowała się w centrum Londynu.
Londyn był w Europie. Vivienne była z Ameryki. Jej miejsce było na
górze. Moje było na dole. Trzydzieści i trzy lata temu. W
schronisku młodzieżowym, w Anglii.
*
Schronisko
wytypowałam przed wyjazdem z kraju. Leżało najbliżej dzielnicy
Londynu zwanej Chelsea, a ja tam właśnie chciałam szukać pracy.
Plan był prosty: znaleźć hotel, który oprócz kilku funtów
zarobku zapewni zakwaterowanie i posiłki. Czas poza pracą
przeznaczony był na wtopienie się w miasto. To mój sposób
poznawania nowych miejsc. Muzea i galerie zostawiałam sobie na inną
okazję. Ewentualnie.
Podobał
mi się ten dźwięk: czelsi. Dlatego w dzielnicy o tak
brzmiącej nazwie postanowiłam szukać zaczepienia w mieście, w
którym mogłam liczyć tylko na siebie. Dałam sobie trzy dni - tak
długo można było zatrzymać się w schronisku - na znalezienie
hotelu, w którym zamieszkam na dwa najbliższe miesiące. Ostatnie
wakacje w życiu. Potem czekały mnie już tylko urlopy, nawet jeśli
miałyby pokrywać się z terminami uczniowskiej kanikuły.
Londyn
jest jedynym miejscem poza krajem, do którego udałam się z własnej
i nieprzymuszonej woli. Zagranica mnie nie pociągała. Jeśli za
nią, za granicę, wyjeżdżałam, to jedynie dlatego, że tam akurat
byli ludzie, z którymi chciałam się spotkać. Są jednak dwa
miejsca na świecie, których kiedyś, ze względów sentymentalnych,
chciałam doświadczyć, ale do których dotrzeć nie było mi dane.
To Ziemia Święta, o której będąc w Londynie jeszcze nie
myślałam, oraz Ameryka Stanów Zjednoczonych, o której
będąc w Londynie jeszcze myśleć nie przestałam.
Londyn
natomiast był koniecznością zawodową. Wypadało go znać. Dlatego
udałam się tam bez oporów. Z Londynu przywiozłam trochę książek.
Szukałam drogi [Świadectwo], a one w jej znalezieniu miały mi pomóc: buddyzm, zen, hinduizm, islam, judaizm. I jeszcze trzytomowe
opracowanie na temat astrologii. W tym ostatnim wyczytałam,
że Londyn i ja funkcjonujemy na tych samych falach. Nie byłam tym w
najmniejszym stopniu zdziwiona. Londyn przy bliższym poznaniu okazał
się bowiem miejscem, którego klimat miałam w sobie.
*
Z
Vivienne miałyśmy dla siebie tylko wieczory i noce. Schronisko
zapewniało schronienie jedynie na ten czas. W dzień było
zamknięte. W dzień młodzież miała zwiedzać miasto. Taki
regulamin. Vivienne przemierzała więc londyńskie szlaki
turystyczne, a ja przemierzałam najbliższą okolicę w poszukiwaniu
hotelu swoich marzeń. Wydawało się, że dzielnica Chelsea takich
miejsc była pozbawiona. W ostatnim dniu zdecydowałam się więc na
dzielnicę sąsiednią. Miejsce, w którym znalazłam odpowiednie
warunki nosiło jakże sympatyczną nazwę - Chelsea Hotel.
Mój
nowy londyński adres dałam Vivienne, kiedy żegnałyśmy się
ostatniego dnia regulaminowego pobytu w schronisku. Ona jechała do
Paryża, przemierzać tamtejsze szlaki turystyczne, ja natomiast
swoją wielką brązową tekturową walizkę dźwigałam do Chelsea
Hotel, aby tam, w niewielkim pokoiku z oknem wychodzącym na brudną
ceglastą ścianę sąsiedniego budynku, wypakować z niej mój
podróżny dom.
Vivienne
bardzo zależało na ponownym spotkaniu, a ponieważ do Stanów
wracała via Londyn, zaplanowała jeszcze parę dni tutaj i
zapowiedziała, że odnajdzie mnie po przyjeździe z Paryża. Motorem
naszej znajomości była Vivienne. Była trochę młodsza ode mnie i
trochę mniejsza, ale o wiele bardziej rezolutna. Pochodziła z
Południa, z Luizjany, z rodziny: białej, anglosaskiej,
protestanckiej. Pochodziła ze świata moich amerykańskich
fascynacji. Ojciec był prawnikiem, a rodzice byli rozwiedzeni.
Studiowała grafikę użytkową i była politycznie rozbudzona: od
lat podczas kampanii wyborczych aktywnie walczyła o głosy dla
demokratów.
Była
ciekawa świata i odnosiłam wrażenie, że najbardziej pociąga ją
we mnie kraj mojego pochodzenia. Bawiły mnie twarze Szwedek, których
spora blond grupa wypełniała naszą wielką sypialnię, gdy zerkały
na nas dwie na naszym piętrusie, ciągle o czymś rozprawiające.
Leżałam na dole, obok stała moja wielka walizka, a Vivienne
zwisając z góry ciągnęła kolejny wątek. Albo siadała obok mnie
na dole, albo, żeby nie zakłócać ciszy sypialni, wędrowałyśmy
do schroniskowej kuchni, i tam przy herbacie rozmawiały, rozmawiały,
rozmawiały.
Mówiła
przede wszystkim Vivienne. Opowiadała o sobie i pytała o mnie.
Interesowała ją Polska, o której przeczytała w swoim przewodniku
po Europie, gdy okazało się, że dziewczyna, która śpi pod nią,
z tego kraju pochodzi. Dawała mi do przeczytania fragmenty dotyczące
świata za żelazną kurtyną i pytała, czy w Polsce życie
rzeczywiście tak wygląda, a kiedy to potwierdzałam, dziwiła się,
że można tak źle o swoim kraju mówić. Przyjmowała jednak moje
zapewnienia, że takie po prostu są fakty. Vivienne była osobą
konkretną i faktycznie interesowały ją fakty. Mnie natomiast
wystarczał fakt jeden: w mojej nowej znajomej dotykałam ważnego
dla mnie fragmentu świata.
*
Minęły
ponad dwa tygodnie od wyjazdu Vivienne do Paryża, gdy pewnego dnia
Loho, nocny recepcjonista w Chelsea Hotel, przekazał mi list od
dziewczyny, która o świcie, w drodze na lotnisko, wpadła na
chwilę, aby go dla mnie zostawić. Vivienne przepraszała, że nie
może się ze mną spotkać, gdyż pobyt we Francji przedłużył
się, a lotu nie może zmienić. Podała swój amerykański adres i
bardzo prosiła, żebym napisała, i żebym koniecznie podała
kontakt do siebie w Polsce.
Z
Londynu na list Vivienne nie odpisałam. Żyłam tym, co było
blisko, czego można było dotknąć. Był tu chłopak z Polski,
pracujący w tym samym hotelu jako kelner, który zaanektował mnie
dla siebie i wciągnął w swoje londyńskie interesy. Były
sympatyczne dziewczyny z Irlandii, pokojówki, takie jak ja, które w
niedziele goniły mnie do kościoła. Był student z Cejlonu, nocny
recepcjonista, który na koszt hotelu lub jego gości łączył mnie
telefonicznie z Polską. Był gość hotelowy, student z Hiszpanii, z
którym nie znałam żadnego wspólnego języka, i z którym
przegadałam wiele dni. W ogóle sporo Hiszpanów przyjeżdżało do
tego hotelu, jak na przykład ci dwaj mężczyźni, którzy dzielili
pokój, z którego musiałam wynosić ręczniki oblepione spermą.
Była recepcjonistka z Jugosławii, pokojówki z Brazylii, kelnerka z
Japonii, dwóch Australijczyków i jeden Chińczyk. Chińczyk po
południu otwierał hotelowy bar, ale co robili w hotelu ci
Australijczycy, zupełnie nie wiem. Natomiast kucharz, Irlandczyk,
karmił nas wszystkich śniadaniami i lanczami. Byli jeszcze Anglicy:
kierownik, który wypłacał mi tygodniowo dziewiętnaście funtów i
kierowniczka pokojówek, która podbierała mi pozostawione na
nocnych szafkach napiwki. No i był Londyn, który samotnie
przewędrowałam wszerz i wzdłuż.
Rok po
moim powrocie z Londynu jeden z moich rodaków został papieżem.
Trzy lata po opisanych wakacjach wydarzenia w moim kraju wstrząsnęły
światem za żelazną kurtyną. Dwanaście lat po spotkaniu w
londyńskim schronisku żelazna kurtyna została definitywnie
rozerwana. Wiedziałam, że te wydarzenia interesowałyby Vivienne,
której adres długo przechowywałam. Dlaczego jednak nigdy nie
napisałam do niej? Przede wszystkim chyba dlatego, że nie potrafię
podtrzymywać znajomości drogą listowną.
Vivienne
miała w sobie coś, co mnie wewnętrznie krępowało. Przy jej
ciekawości świata pewnie zechciałaby moją jego cząstkę
odwiedzić. Ameryka, w której z kolei ja mogłabym kiedyś ją
odwiedzić, stanowiła pewien magnes. Czułam, że Vivienne mogłaby
spełnić mój amerykański sen. Przy jej pomocy mogłabym zobaczyć
tamten skrawek świata. Vivienne nie wydawała się jednak być
osobą, dla której wybrałabym się za granicę. I tak, któregoś
roku, gdy zakładałam nowy adresownik, namiarów na Vivienne do
niego już nie wpisałam. W pamięci zachowałam jedynie jej z
francuska brzmiące imię oraz dobre anglosaskie nazwisko.
EPILOG
-
Nauczysz mnie internetu? - rzuciłam spoglądając na włączony
komputer w domu mojej koleżanki szkolnej, z którą znamy się od
podstawówki.
-
Dobrze, ale po co ci internet? W klasztorze nie będziesz z niego
korzystać. Ty i klasztor! - dodała ze śmiechem. - Znam cię nie od
dziś. Ja tego po prostu nie widzę.
W
czasie, kiedy internet zaczął w naszym kraju wkraczać do
powszechnego użytku, moje życie zostało po raz drugi odgórnie w
sposób dramatyczny zmienione, chociaż - jak mi się wydaje - nie
miało to nic wspólnego z nową technologią. To, co stare zostało
we mnie i wokół mnie wyburzone, a ręka, która tego dokonała,
wszystko w moim życiu czyniła teraz nowym. Wątpliwości ze strony
koleżanki bolały. Czułam jednak, że nie potrafię jej tego
wszystkiego wytłumaczyć.
-
Nauczysz? - powtórzyłam pytanie.
- A
co chciałabyś znaleźć w internecie?
- Bo
ja wiem... Czy przez internet można odszukać dawnych znajomych?
-
Można spróbować. A kogo chcesz wyszukać?
- Na
przykład dziewczynę, którą kiedyś poznałam w Londynie. - W
ostatnim czasie wielu ludzi, których kiedyś znałam, w sposób
nieoczekiwany wracało do mojego życia. Czemu nie poszukać
Vivienne? Osoba tak zaradna na pewno wykorzystuje internet, choćby
dla celów zawodowych. Krótko opowiedziałam historię sprzed lat. -
Jak to można zrobić?
-
Choć, pokażę ci. - Usiadła przy komputerze i wykonała kilka
ruchów myszką. - Wpisz nazwisko tej osoby.
-
Gdzie mam wpisać? - spytałam zajmując jej miejsce.
-
Tutaj. A potem kliknij w ten przycisk.
Koleżanka
krzątała się po mieszkaniu, od czasu do czasu podchodząc do
komputera, żeby sprawdzić, jak sobie radzę.
-
Wpisałam. Ale gdzie mam nacisnąć?
- Na
przycisk obok.
- I
co teraz?
-
Wyświetliło się to nazwisko?
- Czy
jest na ekranie? - upewniałam się. - Tak, coś się pokazało. Nie
wiem, co to jest, ale widzę jej imię i nazwisko.
- W
ilu miejscach? Ile razy na tej stronie pokazuje się to nazwisko?
-
Tylko raz.
- O,
ma swoją własną stronę! - spojrzała przez moje ramię. - Nieźle!
- Co
to znaczy?
- Daj
myszkę, pokażę ci. Masz.
Ekran
wypełnił się ścisłym tekstem na eleganckim beżowym tle. U góry
i z boku były jeszcze jakieś pojedyncze wyrazy otoczone ramkami.
Pierwsze wrażenie było dobre. Vivienne to estetka. Dalej było już
jednak gorzej. Wchodziłam w świat, którego nie rozumiałam. Znałam
dobrze stronice edytora tekstu, ale ten ekran wyglądał całkiem
inaczej. Szukałam słów, które potwierdzałyby, że to Vivienne. A
więc sprawy zawodowe, grafika użytkowa. Może polityka. Wyrazów
takich nie zauważałam w mnogości innych. Pojedynczych zdań nie
byłam w stanie wychwycić, bo tekst zlewał się w jedno. Moja uwaga
była skoncentrowana na trzymanej w ręce myszce, która naciśnięta
w złym momencie, przenosiła mnie do innego tekstu. Wzrok utkwiony
miałam na kursorze, który trzeba było kontrolować.
- I
jak, radzisz sobie? - usłyszałam z kuchni. - Poklikaj sobie,
powchodź na podstrony. Zaraz do ciebie przyjdę.
Na
ekranie migały teksty, których moje niewprawne oko nie obejmowało.
Ale były też zdjęcia. Vivienne! Ale czy to ona? Twarzy Vivienne
nie pamiętałam, ale zapamiętałam tę rezolutną postawę. Z
przejęciem wpatrywałam się w kobietę na ekranie. Biła od niej
pewność siebie. Była elegancka i zadbana. Wydawała się co prawda
trochę za młoda, ale to mogła być sprawa makijażu. I retuszu. To
mogła być Vivienne.
Kiedy
klikając zmieniałam teksty jeden po drugim, gdzieś mignęło mi
hasło Amnesty International, wraz z informacją, że Vivienne łoży
między innymi na tę organizację. Vivienne i jej polityczne
zaangażowania! Pasuje. W innym miejscu było coś o profesjonalizmie
oraz odbytych szkoleniach. Nie o studiach, ale o szkoleniach.
Ciekawe. Czyżby rzuciła tamte studia?
Kiedy
poznałyśmy się, nosiła dżinsy i bluzki. Tutaj ubrana była w
sposób więcej niż wyszukany. Dominowała czerń i biel, a krój
strojów, w których występowała na różnych zdjęciach, miał w
sobie coś z kostiumów teatralnych. Całość sprawiała wrażenie
jakiejś reklamy. Czyżby zajmowała się projektowaniem mody i sama
występowała w roli modelki? Od grafiki użytkowej do mody droga nie
jest taka daleka. Ale w tekstach, po których ślizgał się mój
wzrok było też coś o gwarancji bezpieczeństwa. Po co projektant
mody miałby takich gwarancji udzielać?
- Nie
poradzę sobie bez ciebie. - krzyknęłam w głąb mieszkania. -
Zupełnie nie wiem, czy to Vivienne, czy nie. Nic z tego nie
rozumiem.
Koleżanka
zajęła moje miejsce i zaczęła systematycznie przeglądać kolejne
podstrony.
- No
nie! - wykrzyknęła ubawiona.
- Co
nie?
- To
jest oferta be-de-es-em.
-
Czego oferta?!
- No
wiesz, sado-maso, krępowania i tym podobnych. Myślisz, że to ona?
-
Vivienne?... Dominantką?...
Zamilkłam.
Wpatrywałam się w ekran komputera, nie wiedząc, co powiedzieć.
Jego właścicielka przerwała ciszę zalegającą nad jej sprzętem.
-
Wiesz, w sumie nie jestem zdziwiona, że Vivienne robi to, co robi.
Po tym jak ją potraktowałaś? Musiała się dziewczyna jakoś
odreagować! - powiedziała ze śmiechem koleżanka, która zna
mnie nie od dziś.
Z myślą
o wszystkich,
na
których listy
nie
odpowiedziałam.
*
Specjalna
dedykacja notki:
dla
z
podziękowaniem za komentarz pod jednym z moich poprzednich tekstów
:)
05.02.2010
KOMENTARZE – tutaj
POST SCRIPTUM: 10 lat po opisaniu powyższej historii, Internet dopisał jej drugie zakończenie:
.