Uzdrowiciel

Pewien znajomy taksówkarz, na którego mogę zawsze liczyć, zdaje sobie sprawę, że trzeba podwozić mnie pod same drzwi budynków, do których zmierzam. Jest świadomy, że czasami trzeba wyjść z samochodu, żeby przeprowadzić mnie przez niewielki nawet plac dzielący miejsce parkowania od wejścia do budynku, a czasami trzeba mi pomóc pokonać szerokość wcale nieszerokiego chodnika, dzielącego jego samochód od bezpiecznej wnęki wejściowych drzwi. Pan W. przyjął do wiadomości, że otwarte przestrzenie napawają mnie lękiem, ale wyznał, że nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. - Niech pan pomyśli, że stoi pan w otwartych drzwiach lecącego wysoko samolotu i ma pan wykonać skok w dół – bez spadochronu. Czuje to pan? - Kiedy kiwnął głową, że tak, że czuje, co wtedy można czuć, powiedziałam: - Tak jest kiedy mam przejść na drugą stronę ulicy, placu, czy większej sali. Czuję się, jakbym miała wyskoczyć z lecącego samolotu – bez spadochronu.


PANIKA

Pięć lat temu przeczuwałam, że zbliża się nieuniknione doświadczenie jakiejś choroby. Z jednego poważnego zaburzenia chorobowego zostałam nie tak dawno uzdrowiona [Trzy pieczęcie. Świadectwo], a oto na horyzoncie pojawiał się następny problem zdrowotny. Pogodziłam się wewnętrznie z taką perspektywą, prosząc jedynie Pana Boga, żeby to było schorzenie typu psychicznego, gdyż wydawało mi się, że do zmagania z tego rodzaju problemami zostałam przez dotychczasowe doświadczenia życiowe najlepiej przygotowana. Późną jesienią 2005 roku nic nie wskazywało, że będzie to ostry atak agorafobii. Wybrałam się wtedy na pięciogodzinny samotny spacer brzegiem morza, który był pierwszym takim wyczynem od wielu lat. Wcześniejsze stany niepokoju wydawały się mijać, psychiczne skutki niedawnego podwójnego bankructwa również, zaplanowałam więc regularną kontynuację podobnych samotnych wypraw. Jednak z nowym rokiem zaczęłam czuć się coraz gorzej, w pierwszej połowie roku zdiagnozowano u mnie niedoczynność tarczycy, a w jego drugiej połowie moim udziałem stał się pierwszy w życiu napad paniki na otwartej przestrzeni. Zanotowałam wtedy:

1 października 2006 - niedziela, wieczór: po raz pierwszy w życiu – przynajmniej na ile tego jestem świadoma – przeżywam prawdziwy napad lęku. Dzieje się to w drodze na mszę, trzy metry od bezpiecznej ściany kościoła. Lęk naprawdę opanowuje człowieka: rozum i wola są bezradne, zaanektowane przez coś jakby zewnętrznego – n i e z r o z u m i a ł y lęk. Zatrważające, ale i ciekawe doświadczenie. Chcę zrozumieć istotę tego zjawiska. Wysiłek woli tu chyba nie wystarczy. A może to przejaw jej słabości? Czyżby moje różne życiowe uniki były przejawem wrodzonej lękliwości? A może to zachęta do pokory: uznać swoją słabość i w niej doskonalić swą moc?

Wydarzenie sprzed dziesięciu dni: moje podskoki przed kościołem. Diagnoza psychiatry: napad paniki. Nie miałam w sobie siły, żeby pokonać przestrzeń jakichś trzech metrów! Lęk objął nade mną władzę! Jeszcze nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego. Paraliż, osłupienie, podskoki, które miały mi pomóc uciec przed niebezpieczeństwem (trzy metry otwartej przestrzeni, bez żadnego oparcia!). Wyciągnięta ręka (do ludzi? do oddalonego o trzy metry muru kościoła?) i jak turkot powtarzane słowa: - Ta.., ta..., ta... ! - Początkowo myślałam, że mówiłam: - Tak, tak, tak! - Potem uświadomiłam sobie, że to musiało być: - Tam, tam, tam! - Chodziło mi o mur kościoła, który jawił mi się jak tonącemu brzeg, szalupa, koło ratunkowe. Bo ja czułam się jak topielec – tonęłam w przestrzeni.


ENDOKRYNOLOGIA

Lęk we mnie jest o wiele starszy niż opisany niedzielny wieczór, kiedy po raz pierwszy niepokój wymknął się spod kontroli układu nerwowego, co mogło mieć związek z wcześniej zdiagnozowaną chorobą tarczycy oraz rozpoczętą terapią hormonalną. Wydaje się, że pod wpływem przyjmowanego hormonu tarczycy system nerwowy został pobudzony na tyle, że w sytuacji lękowej straciłam nad nim panowanie. Nastąpiło przejście od wcześniej znanego zwykłego lęku do stadium lęku panicznego.

Lęk przestrzeni istniał bowiem we mnie już dawniej, tłumiony przez prawie trzydzieści lat tabletkami zażywanego w małych dawkach relanium. Z czasem - niezawodne jak sądziłam - działanie leku stopniowo słabło, a wraz z rozpoczęciem kuracji tarczycowej lewotyroksyna zaczęła na tyle energicznie pobudzać mój dziurawy układ nerwowy, że w sytuacji lękowej nie byłam w stanie utrzymać go na wodzy. Po ataku paniki zdecydowałam się wyrzucić cały zapas relanium - które już wcześniej przestało działać tak skutecznie jak na początku mojego z nim związania się - i spróbować na sucho czekać na koniec swojej nowej udręki.

Starałam się jednak dociec, skąd bierze się we mnie ten lęk przestrzeni. Szczegółowe badania neurologiczne wykluczyły istnienie zmian w mózgu, które mogłyby wywoływać zarówno stany lękowe, jak również zaburzenia mowy i pamięci, które pojawiły się w tym samym czasie. Te ostatnie złożyłam na karb choroby gruczołu tarczycy, ale geneza lęku przestrzeni wydawała się leżeć głębiej.


SAMOŚWIADOMOŚĆ

Przez ostatnie cztery lata, od czasu napadu paniki, nie łagodziłam nerwów żadnymi poważnymi środkami uspokajającymi, starając się przeżyć swoją agorafobię na żywo, świadomie pozwalając jej powoli wypalać się we mnie, tracić dotychczasowy zakres oraz intensywność. Coraz bardziej źródło lęku przestrzeni odczuwam w sobie, w rozregulowanym systemie nerwowym, a nie w zatrważającej przestrzeni na zewnątrz mnie. Nie wiem dlaczego mój wzrok ma taką jej percepcję, nie wiem dlaczego mój mózg boi się tego, co widzi moje oko. Wiem jednak, że klucz do zdrowia leży nie w oku, czy w mózgu, lecz w mojej nad nimi władzy. W tym - w racjonalnym osłabianiu czynników, które system nerwowy w sposób niezdrowy stymulują, czyniąc moją nad nim władzę trudniejszą. Nie wiem, ile moje zmaganie z tą chorobą będzie trwało, ale nie mam innego wyjścia. Przyjęłam świadomie jej nadejście i świadomie staram się znaleźć rozsądne z niej wyjście.


ZDOBYWAĆ GÓRY

Lekarze leczą, ale uzdrawia - Bóg. Doświadczyłam tego w sposób tak oczywisty przy innej okazji, że nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Cuda uzdrowienia nie są jednak automatyczne, bowiem częścią ludzkiej kondycji po grzechu pierworodnym jest raczej choroba niż zdrowie. Doświadczyłam niespodziewanej łaski uzdrowienia z zaburzenia o wiele poważniejszego, nie mam więc podstawy do wątpienia, że z obecnego zaburzenia Bóg może mnie również wyprowadzić, jeśli będzie tego chciał. Proszę o to, ale nie ponaglam. Przeżyłam prawie czterdzieści lat z chorobą o wiele poważniejszą, dam pewnie radę przeżyć kolejne tyle z chorobą o wiele mniej psychicznie bolesną.

Nie wykluczam zresztą, że oba zaburzenia były/są w ten czy inny sposób powiązane. Jakiego typu było/jest to powiązanie, nie chcę dochodzić, tak jak nigdy nie doszłam genezy mojego cierniowego cierpienia, z którego zostałam skutecznie uzdrowiona. W tej chwili ważniejsze od funkcjonowania mojej psychiki jest funkcjonowanie mojego labilnego systemu nerwowego, którego należałoby wreszcie nauczyć solidnej stabilności. Jak? Jeszcze do końca nie wiem, ale wydaje mi się, że przede wszystkim przez to, co nazywamy zdrowym stylem życia. Do środków psychotropowych – a takim było relanium – nie chcę już wracać, nawet gdyby moje problemy lękowe spowodowane były czynnikami wrodzonymi, i gdyby miały trwać do samej śmierci.

Jak dobrze nam zdobywać góry – jest jedną z piosenek, których nauczyłam się w domu. W jej słowach obecny jest duch mojej Mamy - przedwojennej harcerki i dzielnego człowieka. Nie mam tak silnej woli jak Mama, ale coś z Jej ducha przeszło na mnie. Nie boję się walki - każda trudność, choroba, klęska, to duchowa góra, którą trzeba zdobyć. Dlaczego? Bo jest! - jak mówią taternicy, alpiniści i himalaiści w odpowiedzi na powtarzane pytania o sens ich pasji.


NERWICOGENNE ŻYCIE

Ostatnio przeprowadziłam prywatne śledztwo w sprawie swojego lęku przestrzeni, starając się dociec, kiedy właściwie zaczął się ten problem. Pewien rodzaj lękliwości był we mnie obecny zawsze. Wydaje mi się, że mój ojciec był typem nerwicowca, a ja niestabilny system nerwowy mogłam odziedziczyć w genach. Poza tym: nasza rodzina – trójka bardzo różnych osobowości – przez lata pozostawała w stanie permanentnej wojny domowej. Atmosfera skłóconego domu nie mogła nie zostawić śladów w systemie nerwowym dziecka dorastającego w takim środowisku. Dalej: cierń, którym naznaczone zostało moje życie, i z którym przeżyłam wiele lat, to też doskonałe źródło nerwicy. [Historie rodzinne]

Życie pełne różnorodnych stresów nie mogło nie mieć wpływu na mój system nerwowy. Byłam nastolatką, kiedy lekarz po raz pierwszy przepisał mi środek uspokajający. Jeszcze wcześniej, jako dziecko w okresie żółtaczki zażywałam luminal. W okresie konfliktów domowych, w ostatnich klasach ogólniaka ratowałam się elenium. Skąd miałam elenium, sama nie wiem. Może po prostu zawsze było w naszym znerwicowanym domu? W czasie studiów, po śmierci Taty, dopadł mnie czarny mrok duszy, który rzutował również na stan nerwów. Ponieważ już wcześniej próbowano pomagać mi silnymi środkami psychotropowymi, które zdecydowanie odrzuciłam, w kolejnym trudnym okresie życia udało mi się wreszcie znaleźć neurologa, który zrozumiał moją sytuację i zastosował bardzo łagodną i skuteczną terapię wzmacniającą system nerwowy. W mojej ocenie nie tyle psychika, co nerwy wymagały wtedy farmakologicznego wsparcia.

Był to czas pierwszego nawrócenia, a moje życie zaczęło powoli ulegać uporządkowaniu. Wcześniejsze trudne życiowe doświadczenia odbiły jednak swój ślad w moim systemie nerwowym, który zawsze w jakiś sposób pozostawał rozregulowany. W młodości jednak środkami uspokajającymi ratowałam się bardzo doraźnie. W takim razie jak to się stało, że weszłam w kanał uzależnienia od relanium? Dopiero po trzydziestu latach jego stosowania dowiedziałam się, że po dłuższym niż dwa tygodnie okresie zażywania może pojawić się tak zwane działanie paradoksalne tego leku, polegające na tym, że zamiast redukować lęk, zaczyna lęk wywoływać.

Po odstawieniu relanium niejednokrotnie czuję w sobie stany, na które przez lat trzydzieści relanium wydawało się być jedynym remedium. Przy lekkim zaburzeniu nastroju, pojawieniu się niepokoju, wewnętrznym drżeniu, nauczyłam się chwytać za pudełeczko z tabletkami, które zawsze musiałam mieć przy sobie. Bez niego mój świat zawaliłby się. Obecnie nie mam w domu ani jednej tabletki – na dobre nie mam żadnego poważnego środka uspokajającego – i pozwalam, żeby mój świat walił mi się na głowę kilka razy w ciągu dnia. To, co dzieje się wtedy we mnie staram się opanować innymi sposobami. Przede wszystkim – przetrwać. Niestety, moja wewnętrzna siła jest zbyt słaba, aby dokonać tego wtedy, kiedy jestem sama - twarzą w twarz - z otwartą przestrzenią. Muszę w takich sytuacjach czuć przy sobie obecność drugiego – życzliwego – człowieka. Czasami po to, żeby mocno uchwycić się jej lub jego ramienia, a czasami jedynie po to, żeby mieć świadomość współobecności tej osoby. Znajomi, którzy od czterech lat towarzyszą mi w zmaganiach z przestrzenią twierdzą, że mój stan jest o wiele, wiele lepszy niż na początku. Ja sama czuję, że intensywność lęku we mnie maleje, że zmniejsza się również zakres okoliczności lęk wywołujących.


ROGI BYKA

Dlaczego zaczęłam zażywać regularnie relanium? Przede wszystkim dlatego, że lekarze zaczęli mi je zapisywać, najpierw z własnej inicjatywy, potem na moją prośbę. Nerwica uogólniona i labilność układu nerwowego – to była diagnoza lekarza rejonowego, do którego trafiłam, gdy po studiach wróciłam do mojego miasta. Miasta, z którym związane było tyle wcześniejszych bolesnych doświadczeń, że być może i ono wywoływało we mnie nerwicę o charakterze sytuacyjnym – dla odmiany. Moje życie po pierwszym nawróceniu tutaj właśnie - na tle tego miasta - porządkowało się, ale mimo wszystko działo się to w scenerii kojarzącej się z dawnym bólem. Być może jednak inaczej nie można? Być może wszelkie próby ucieczki od własnej historii zawsze byłyby złudne? Być może nie ma innego wyjścia, jak wzięcie byka za rogi?

Kiedy po raz pierwszy poczułam lęk przed przestrzenią? W dzieciństwie w niezrozumiały dla mnie sposób bałam się: skakania przez skakankę, gry w klasy, robienia fikołków, skoków przez kozła czy skrzynię, ćwiczeń na równoważni. Przy tych ostatnich wystarczyło jednak, że nauczycielka podała mi dłoń, której ledwo i lekko dotykałam jednym palcem, a lęk ustępował. Obecnie podobnie czuję się na otwartych przestrzeniach: wystarczy bliskość asekurującej mnie osoby, czasami dotknięcie jej rękawa, wspólne niesienie torby z zakupami, a moją psychikę ogarnia pokój. Czasami uspakaja mnie nawet ciężar, który niosę w rękach, tak jakby siła jego grawitacji mocniej wiązała mnie z ziemią, sprawiała, że nie mam wrażenia, ze zaraz ulecę w przestrzeń. Lęk przed skakanką, przed przewrotami, przed przeskokami przez przeszkody – to wszystko również wiązało się z oderwaniem od ziemi.

Wiem, że nie dojdę genezy obecnego lęku, tak jak nie doszłam genezy cierniowego cierpienia w moim życiu. Tak, jak kiedyś nauczyłam się żyć z cierniem, tak teraz muszę nauczyć się żyć z lękiem, redukując go w miarę możliwości, starając się wyciągnąć z niego duchową naukę i czekając na mojego Wybawiciela, który kiedyś być może i ten krzyż zechce zdjąć z moich barków.


UZDRAWIACZ

To był któryś z pierwszych czerwcowych dni podczas pierwszej pielgrzymki do rodzinnego kraju nowo wybranego polskiego papieża. Szłam zalanymi słońcem ulicami opustoszałego miasta, z otwartych okien dobiegały odgłosy telewizyjnej transmisji któregoś ze spotkań z Ojcem Świętym, kiedy po raz pierwszy ogarnął mnie lęk związany z przestrzenią. Pamiętam tamten upał, tamtą pustkę, tamten niepokój. W zasięgu wzroku nie było żadnego człowieka, wszyscy tkwili przed telewizorami, tylko ja przez duży plac na starówce szłam w kierunku szkoły, w której wtedy pracowałam, chyba na jakieś płatne dodatkowe zajęcia. Szłam z trudem, siłą woli pokonując przestrach przed otaczającą mnie kamienną pustką.

Dlaczego stało się to właśnie wtedy? Co takiego wydarzyło się w moim życiu w roku 1979, co mogło wywołać we mnie taki niepokój? Dwa lata wcześniej skończyłam studia, miałam bardzo dobrą pracę, za rok miałam otrzymać własne mieszkanie, rok wcześniej poznałam kobietę, której za miesiąc powiem o sobie wszystko. Mniej więcej w tym samym czasie byłam po raz pierwszy u znanego uzdrowiciela, Clive Harrisa, który od niedawna zaczął przyjmować w kościołach w wybranych dużych miastach w naszym kraju. Udało mi się zdobyć wejściówkę na spotkanie z Harrisem w mieście, w którym niedawno studiowałam, a pamięć błogostanu, który odczułam po nałożeniu przez niego rąk na moją obolałą głowę, ciągle trwała we mnie.

Zaraz, zaraz, skoro Harris wcześniej uzdrowił mój obolały system nerwowy, to skąd później wziął się ten lęk w czasie papieskiej pielgrzymki? A był to dopiero początek. Niedługo potem na otwartych przestrzeniach zaczęły nawiedzać mnie krótkotrwałe stupory. Zaraz, zaraz, kiedy po raz pierwszy wpadłam w takie odrętwienie? Czy nie było to jeszcze wcześniej, wiosną, kiedy na wielkanocne święta przyjechała do mnie nowo poznana przyjaciółka? Pojechałyśmy pociągiem nad morze, a ja na stacji docelowej nie byłam w stanie wyjść z wagonu. Przesiedziałyśmy w przedziale do odjazdu pociągu w kierunku powrotnym, a potem przeleżałam w domu kilka dni, złożona niemocą i niepokojem. Czy nie wtedy przykleiłam się do redukującego lęk relanium?

Kiedy to było, przed czy po uzdrawiającym dotknięciu Harrisa, który w latach późniejszych przyjmował również w podominikańskim kościele w moim mieście? Dzwonię do znajomej, z którą wtedy pracowałam przy obsłudze jego wizyt w naszym mieście, i która teraz pomaga odtworzyć daty jego bytności tutaj: marzec 1981, marzec 1983, marzec 1985. Przypominam sobie, że faktycznie przyjeżdżał do naszego kraju w bardzo regularnych odstępach czasu, a więc wstecznie byłby to - marzec 1979, kiedy po raz pierwszy położył na mojej głowie swoje dłonie! Marzec – to musiało być przed wielkanocnymi świętami. Bingo! Od harrisowego dotyku wszystko się zaczęło. Wcześniejsza nerwica uogólniona przeszła w nerwicę lękową. Ładny mi uzdrowiciel.


UZDROWICIEL

Parę dni temu spotkałam dawno niewidzianego proboszcza z parafii podominikańskiej, który właśnie gościnnie spowiadał podczas adwentowych rekolekcji w mojej rodzimej parafii. Po raz pierwszy w jego wzroku - w miejsce niespokojnego wybiegania ku przyszłości - zobaczyłam spokojne spojrzenie wstecz. Czułam, że widzi we mnie pamiątkę dawnych czasów, a dzień kolejnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego sprzyjał wspomnieniom. Podominikańską parafię często nazywałam parafią mojego nawrócenia. Była ona również miejscem mojej religijnej i obywatelskiej aktywności w latach osiemdziesiątych. Ksiądz prałat nawiązał teraz do tamtych solidarnościowych czasów. Kiedy wspomniał, że dawno mnie u siebie nie widział, powiedziałam o swoim lęku przestrzeni. Jak zawsze gotowy do działania, na środku kościoła chwycił mnie za rękę: - Módlmy się! Zdrowaś Mario, łaski pełna... - Weszłam wewnętrznie w jego modlitwę: - Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi... - Potem pobłogosławił mnie, położył rękę na moim czole, czyniąc na nim znak krzyża: - W intencji uzdrowienia.

Kiedy prawie dwanaście lat wcześniej, na początku 1999 roku, w innej parafii mojego miasta przygotowywałam się do zakończenia 20-tygodniowych rekolekcji, miałam wypisać na kartce konkretne schorzenia, o uzdrowienie z których chciałam prosić Boga. Wypisałam chyba z kilkanaście pomniejszych fizycznych dolegliwości, pomijając moje cierniowe cierpienie, gdyż nie wyobrażałam sobie życia bez tego najlepszego jaki znałam łącznika z Bogiem. Podczas spowiedzi z życia, która miała poprzedzić nabożeństwo w intencji uzdrowienia, zdecydowałam się na jeden tylko wątek spowiedzi - związany z moim cierniem. Kapłan na zakończenie spowiedzi – z własnej inicjatywy – położył dłonie na mojej głowie i modlił się przez chwilę w intencji uzdrowienia cierniowej części mojego życia. Kilkanaście dni później uzdrowienia doświadczyłam.

Jakiś czas temu, kiedy odkryłam zbieżność czasową między pojawieniem się we mnie lęku przestrzeni a pierwszą wizytą u Clive Harrisa, pomyślałam o uzdrawiającej mocy egzorcyzmu, ale nie zdecydowałam się na wizytę u egzorcysty. Być może zwykła modlitwa zwykłego księdza, spotkanego w przelocie, wystarczy. Jeśli nie, zawsze będę mogła do sprawy egzorcyzmu powrócić.


Temu zaś, który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy, Jemu chwała w Kościele i w Chrystusie Jezusie po wszystkie pokolenia wieku wieków! Amen. (Ef 3, 20-21)



17.12.2010


KOMENTARZE - tutaj


.