1. Wszystko tobie, ukochana ziemio
Ciężkie
metalowe drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się profos w
stopniu sierżanta milicji. Stanął na progu i ostrożnie wyciągnął
w moim kierunku rękę ze szklanką. - Według przepisów
zatrzymanym nie można dawać szklanek. - mówił podając mi picie.
- Ale przecież nie będę pani dawał herbaty w aluminiowym kubku!
Jest pani sama w celi, nikt nie zobaczy. A właściwie to pani nie
jest nawet zatrzymana.
Wcześniej,
kiedy w pokoju przyjęć sprawdzał zawartość mojego plecaka,
zwrócił uwagę na kieszonkowe wydanie Pisma Świętego. - Czy w
naszym mieście można gdzieś kupić Biblię? - spytał z
zainteresowaniem. - Tę dostałam od jednego z księży, ale może
niech pan sprawdzi w księgarni PAX. - Koło rzeźni? - upewniał
się. - Tak. - kiwnęłam głową. - Będę musiał tam pójść.
Podeszłam
do drzwi i wzięłam z jego ręki rozgrzaną herbatą szklankę. Mój
gość spojrzał w głąb ciemnego pomieszczenia, a ja wzrokiem
podążyłam za jego spojrzeniem. Grube mury, gołe ściany, żadnych
sprzętów. Od połowy celi podłoga na całej szerokości
przechodziła w rodzaj wysokiego podestu, na brzegu którego można
było usiąść, albo wsunąwszy się nań głębiej – położyć.
Klękając na podeście można było dotrzeć na kolanach do jedynego
w celi okna.
Przez
szczelinki w arkuszu blachy, którą przesłonięte było okno
zabudowane grubymi kratami i wypełnione gęstą siatką, wpadało do
środka kilka anemicznych plamek słońca. Przykładając oko do
kolejnych szczelinek mogłam zobaczyć malutkie, oderwane fragmenciki
ulicy, którą przechodziłam wiele razy. Przez dziury w blasze
widziałam moje miasto, ale ono nie widziało mnie. Gdybym zaczęła
krzyczeć, ono by mnie nie usłyszało. Byłam po innej stronie
życia. Zostałam zamknięta w grobie.
Maj
tamtego roku był przepiękny, ale przez mury nic z tego piękna nie
dochodziło do wyziębionego milicyjnego aresztu. Słoneczne plamki
na zaślepionym oknie przypominały o świecie znajdującym się poza
moją ciemnicą, ale światła dawały niewiele. Słaba żarówka w
niedużej wnęce nad wejściem paliła się nieustannie. Kiedy profos
za jakiś czas na dobre zamknie za sobą opancerzone drzwi, światełko
żarówki uwięzionej za metalową kratką stanie się moim jedynym
towarzyszem. Uwięziona, podobnie jak ono, z tej ciemnej bezradności
zacznę się modlić.
*
Grudzień
kończący poprzedni rok także był piękny, puszyście biały i
siarczyście mroźny. Pierwsze dni stanu wojennego. Esbek odwożący
mnie wtedy do domu spytał: - No to co, jednak nie podpisze pani? -
Zmęczona kolejnym wielogodzinnym przesłuchaniem i nakłanianiem do
podpisania deklaracji lojalności, rzuciłam na odczepnego: - Proszę
się zgłosić za pół roku. - No i zgłosili się, sześć miesięcy
później, niemal co do dnia. Tym razem nie namawiali mnie do
czegokolwiek, tylko przedstawili nakaz internowania.
Ale
przedtem była jeszcze wiosna. Tak, to musiała być wczesna wiosna.
Tamta zielona kurtka w drobną kratkę, która zdradziła pierwszego
z grupy śledzących mnie esbeków, była zapięta pod szyję.
Musiało więc być jeszcze dość chłodno. Kiedy to było? Dwa
miesiące temu? W marcu? Szłam ulicą, gdy mój wzrok zanotował, że
jakaś zielona pepitka wyminęła mnie, a za chwilę ta sama pepitka
nadchodziła w moim kierunku z naprzeciwka. Włączyły się
wewnętrzne czujniki. Zaczęłam kluczyć po okolicy. Zielona pepitka
podążała za mną.
Pepitkę
po pewnym czasie zastąpiła czarna skóra. Weszłam do klatki
schodowej, w której mieszkał znajomy partyjniak. Byłam na trzecim
piętrze, gdy ktoś na dole otworzył drzwi, a na stopniach schodów
usłyszałam kroki. Wyczekałam na moment ciszy i przez lukę między
ciągami schodów szybko spojrzałam w dół. Czarna skóra patrzyła
w górę. Na widok mojego spojrzenia ubrany na czarno mężczyzna
zawrócił i szybko wyszedł z budynku.
Partyjniakowi
powiedziałam, że jestem chyba śledzona, po czym, jak gdyby nigdy
nic, wyszłam na zewnątrz. Kątem oka dostrzegłam w oddali sylwetkę
esbeka, który przesłuchiwał mnie na początku stanu wojennego. Nie
miałam już wątpliwości. Postanowiłam ten ogon trochę
poprowadzać i powozić po mieście. Dyskretnie obserwowałam, jak
śledzący mnie wymieniają się, jak pilnują mnie w autobusie,
podczas gdy reszta ekipy w jasnym fiacie podąża za nami. Na koniec
zaprowadziłam esbeków pod krzyż misyjny przy jednym z kościołów,
pomodliłam się w ich intencji, i zniknęłam w pobliskim mieszkaniu
mojej mamy.
*
Przygotowana
byłam na wszystko, ale internowania pół roku po wprowadzeniu stanu
wojennego nie spodziewałam się. Przed 1 maja, w propagandowym
geście dobrej woli, władze reżimowe zwolniły dużą grupę
wcześniej internowanych kobiet. Od wprowadzenia stanu wojennego
programowo nie oglądałam telewizji, jednak wtedy przypadkowo
obejrzałam reportaż o zwalnianych kobietach. Kilka dni później,
kiedy przyszli po mnie, dzięki temu filmowi wiedziałam w jakie
warunki jadę, co mam robić, co zabrać, jak się zachować.
Zimowy
płaszcz, który mimo panującego na dworze majowego ciepła wzięłam
ze sobą, w wychłodzonej celi okazał się bardziej niż przydatny.
Ubrana w płaszcz, rozgrzewałam się przyniesioną herbatą. - Pani
jest nauczycielką w ogólniaku, prawda? - spytał stojący w progu
celi sierżant. - Niech mi pani doradzi. Mam córkę w ósmej klasie
i wybiera się ona właśnie do ogólniaka. Gdzie lepiej złożyć
papiery: do jedynki, czy do dwójki?
Doradziłam
szkołę, w której pracowałam przez ostatnie pięć lat, od
ukończenia studiów, a do której jeszcze wcześniej chodziłam jako
uczennica. Szkoła miała opinię liberalnej, wolnej od nachalnej
politycznej propagandy. W pamiętnym roku 1980 mój ogólniak był
kolebką solidarnościowego przebudzenia w szkołach mojego miasta.
Rok później, po wyborze do regionalnych władz Solidarności, z tej
szkoły zostałam oddelegowana na etat związkowy. I wreszcie, z tej
szkoły, prosto z lekcji, zostałam właśnie internowana. Do którego
z liceów trafiła sierżantówna, nie wiem. Ja natomiast, po
powrocie z ośrodka internowania, zostanę z początkiem nowego roku
szkolnego karnie przeniesiona do drugiego z liceów, tego czerwonego.
Czerwonego nie tylko ze względu na kolor starych ceglanych murów.
-
Przyniosę pani kilka koców. Regulaminowo przysługuje tylko jeden,
ale pani w tej celi będzie zimno. - Po chwili profos wrócił z
naręczem koców cuchnących brudem tak starym, jakby przede mną
korzystały z nich nie dziesiątki lub setki, lecz całe pokolenia
zatrzymanych. - Niech tylko je pani tak poukłada, żeby nie było
widać, że jest ich więcej. - Potem otrzymałam zupę, tym razem
już w metalowym naczyniu. Po południu dyżur objął całkiem inny,
młodszy wiekiem milicjant, również w stopniu sierżanta, który
dość szybko odpowiadał na moje stukanie w drzwi celi, którym
sygnalizowałam potrzebę wyjścia do ubikacji. I to jest wszystko,
co mogę o nim powiedzieć. Pukający z innych cel takiego
miłosierdzia nie dostąpili. Natomiast na sam koniec dnia moją
ciemną celę przenikliwym wzrokiem zlustrował jakiś porucznik i
dyżurnemu sierżantowi kazał zabrać wszystkie pozaregulaminowe
koce.
2.
W słońce jutra otworzymy bramy
Poranek
dnia następnego. Budzę się zziębnięta i oblepiona smrodem.
Dyżurny wypuszcza mnie do łazienki. Wanna z prysznicem. W drzwiach
spora dziura, przez którą można z korytarza podglądać wnętrze
łazienki. Dokładna toaleta nie wchodzi w rachubę. Opłukuję się
nieco ze smrodu. Myję zęby.
*
Zostaję
wyprowadzona na podwórze. Nade mną błękit majowego nieba.
Promienie słońca oświetlają otaczające mnie mury. Czterech
uzbrojonych milicjantów przejmuje nade mną straż. Przy czarnych
pasach czarne kabury z pistoletami. Na ramionach zawieszone karabiny
maszynowe. Trzech sierżantów starszych wiekiem, schludnych,
szczupłych. Mają w wyglądzie coś wspólnego, jakby byli braćmi.
Czwarty, wiekiem młodszy, jest inny. Więcej niż przysadzisty, w
ledwie dopinającym się mundurze, on właśnie podchodzi do mnie: -
Sierżant Zbaraniak, dowódca konwoju. Jadła pani śniadanie? -
Kręcę przecząco głową. - Nie? Zaraz przyniosę zaprowiantowanie.
- Bochen chleba i kilogram zwyczajnej na osobę. Zbaraniak niesie
prowiant z milicyjnej kantyny. Kiełbasa wyślizguje się z szarego
papierowego opakowania. Koledzy podbiegają i pomagają dowódcy
łapać kiełbasę w locie. Każdy dostaje swój przydział. Przed
nami setki kilometrów. Zapowiada się piękny dzień.
*
Za
kierownicą opancerzonej nyski siedzi jeden z sierżantów, obok
niego sadowi się sierżant Zbaraniak. Za nimi dwa miejsca zajmą za
chwilę dwaj pozostali. Dwa fotele w ostatnim rzędzie pozostają
wolne. Z plecakiem, zimowym płaszczem, bochenkiem chleba i sznurem
kiełbasy w rękach przepycham się do tyłu. Tuż przede mną będzie
siedział najstarszy z sierżantów. Skupiony i uważny. Mam
wrażenie, że niedługo przejdzie na emeryturę. Miejsce obok mnie
zajmuje jakaś blondynka. Noc spędziła w milicyjnym areszcie, jak
ja. Przez całą wspólną drogę nie odezwie się ani słowem. Za
plecami mam ściankę z okienkiem przesłoniętym drobną siatką,
przez które widzę tylną część nyski. Naga komora z zakratowanym
oknem w tylnych drzwiach i gołą podłogą. Bez żadnych siedzeń.
Pusta.
*
Podczas
aresztowania nie pomyślałam o kawie. Do plecaka zapakowałam
wszystko, co może być mi potrzebne, ale o kawie zapomniałam.
Konwój rusza. Porannych przechodniów wchłonęły już zakłady
pracy i szkoły. Jedziemy pustymi, pełnymi słońca, ulicami.
Idealny dzień na kawę z widokiem na niebo, łąki, pola, lasy - aż
po horyzont. Aż tyle można zobaczyć z okna mojej kuchni na piątym
piętrze wieżowca. Z podwórza komendy skręcamy w lewo, kilkaset
metrów jedziemy prosto, potem znowu w lewo i po kilkunastu metrach
stop. Sierżant Zbaraniak wydostaje się z szoferki. Zabiera z
samochodu swój bochenek chleba i sznur zwyczajnej owinięty
skrawkiem wymęczonego papieru. Za moment znika w bramie kamienicy,
przed którą stoimy. - Poszedł do domu zanieść rzeczy. -
informuje mnie sierżant przed emeryturą.
*
-
Panie sierżancie. - zwracam się do Zbaraniaka, kiedy konwój rusza
ponownie. - Mam prośbę. Zapomniałam wziąć ze sobą kawę. Czy
możemy podjechać do mojej mamy?
-
Nie będziemy jeździć po całym mieście!
-
Ale to tu blisko, druga ulica w lewo, zaraz za rogiem.
-
Jedź! - rzuca w stronę kierowcy. - Byle szybko było!
-
Pani nie będzie mogła wysiąść z wozu. - spokojnym głosem
informuje mnie sierżant przed emeryturą. - Któryś z nas będzie
musiał pójść do mieszkania pani mamy. Chce pani tego?
-
Tak.
Mama
wie, że jestem internowana. Poprzedniego dnia po aresztowaniu i
rewizji w moim mieszkaniu esbecy zawieźli mnie do mamy. Jej
mieszkanie zrewidowali również. Kiedy u siebie szykowałam swoje
rzeczy, esbecy chodzili po moim mieszkaniu, przeglądali notatki na
biurku, zaglądali do pojemnika z brudną bielizną, badali stan
prześcieradła na niezaścielonym łóżku. U mamy również
sprawdzali szafy i szuflady. - Z ludzi robicie gnidy, bo tylko
gnidami umiecie rządzić! - mama informowała panoszących się w
mieszkaniu esbeków. Mnie zaś na odchodnym przypomniała: - Dziecko,
nie zrób niczego niegodnego. Nie splam swojego sumienia, pamiętaj!
- Na
którym piętrze jest to mieszkanie? - głos sierżanta wytypowanego
do przyniesienia kawy budzi mnie z zamyślenia. Podaję numer. Po
kilku minutach wraca bez kawy. - Wszystko w porządku. - mówi
uspokajająco. - Mama powiedziała, że musi zmielić kawę, i że za
chwilę sama ją pani przyniesie. Chowa się w samochodzie. Czekamy.
Mama schodzi na dół w płaszczu zarzuconym na piżamę. Zaglądając
przez boczne drzwi w głąb nyski podaje mi słoik świeżo zmielonej
kawy. - Mamusiu, wszystko jest w porządku! - mówię dobitnie. Na
więcej słów nie ma czasu.
*
Przejeżdżamy
kilka ulic dalej, pod więzienie. Do pustej części za moimi plecami
doprowadzony zostaje z aresztu młody mężczyzna, chłopak
właściwie, prawie mój rówieśnik. Wreszcie wyplątujemy się z
gmatwaniny ulic. Wyjeżdżamy z miasta w kierunku na zachód. Prosta
droga prowadzi nas do miasta sąsiedniego, gdzie w areszcie dla
kobiet zostawimy blondynkę. Chłopak umieszczony w tylnej części
samochodu przysuwa się do okienka znajdującego się na wysokości
mojego ucha. Przez zabezpieczającą je siatkę zaczyna mówić
ściszonym głosem. Obracam się lekko w jego stronę. Zaczynamy
rozmawiać.
*
Moje
miejsce przeznaczenia znajduje się na wschodzie, ale konwój oddala
się jeszcze bardziej na zachód. Tak, jak kluczyliśmy po ulicach
mojego miasta, teraz zaczynamy kluczyć po drogach mojego kraju.
Jedziemy do jednego z największych zakładów karnych. Dla
recydywistów. Tutaj czeka nas dłuższy postój. Tył samochodu
zapełni grupa więźniów, a formalności związane z ich przejęciem
zajmą trochę czasu.
-
Panowie, zapraszam na kawę! - rzucam w kierunku moich sierżantów i
widzę, jak pojawia się w nich jakaś wewnętrzna odświętność.
Czuję, że nie tylko perspektywa wypicia szklanki deficytowej używki
do tej odświętności się przyczynia. - Gdzie tutaj można zaparzyć
kawę?
-
Tutaj zaraz jest taka świetlica z kuchnią. Tam może pani zagotować
wodę. Jakieś szklanki tam też pewnie będą. - doradzają chórem.
Sierżant przed emeryturą prowadzi mnie do budynku, w którym mieści
się rodzaj poczekalni dla przyjeżdżających na widzenia.
-
Czy temu chłopakowi w nysce też mogę zrobić kawę?
-
Jeśli pani naprawdę chce mu zrobić przyjemność, to niech mu pani
zaparzy czaju. Od kawy to on się pochoruje.
-
Ale ja nie mam herbaty.
-
Proszę spytać w kuchni. Tam mogą mieć.
Pięć
kaw i jedna herbata, której moc konsultuję z towarzyszącym mi
sierżantem, są już gotowe. Dołącza do nas dwóch pozostałych
konwojentów. Siadamy przy świetlicowym stoliku. Sierżant przed
emeryturą zanosi kawę dowódcy konwoju, który został przy
samochodzie, a dla więźnia pozostawionego w samochodzie niesie czaj
zaparzony w proporcji szklanka wrzątku na prawie pół szklanki
listków herbaty. Sierżanci wymieniają się bardzo dyskretnie,
starając się nie dać mi odczuć, że jestem cały czas pilnowana.
Raczymy się wspólnie przedpołudniową kawą.
*
Tył
samochodu zapełnia się więźniami. Sami mężczyźni, w bardzo
różnym wieku. Siedzą obojętnie na podłodze. Wyglądają na
bardziej lub mniej otępiałych. Jedynie najstarszy z nich jest
ożywiony. Przysuwa się do okienka przy moim uchu. Już wie, że
jestem polityczna.
-
Pani, jak pani myśli? Amnestia będzie? - Patrzę na szczupłą
twarz w okienku. Kropka pod okiem, w oku błysk. Podnosi do twarzy
rękę, a mój wzrok odnotowuje znaczne napięcie skóry na całej
dłoni oraz słaby zarys niewielkich paznokci. Długie, wąskie
palce. Oślizgłe i zimne.
-
Nie wiem, czy będzie amnestia. Ale chyba jednak nie. - odpowiadam
przez siatkę.
- My
i tak dużo wam zawdzięczamy. Od kiedy nastała Solidarność,
przestali nas wreszcie wiązać w pasy. Może i amnestię zrobią?
Mam
wrażenie, że człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z tego, co się
stało. Solidarność już nie dyktuje żadnych warunków.
-
Pani! - zwraca się do mnie znowu. - Nie spytałaby pani konwojentów,
czybyśmy nie mogli sobie gdzieś papierosów nakupić?
-
Przepraszam panów. - zwracam się do sierżantów. - Panowie
chcieliby sobie kupić jakieś papierosy.
-
Jak po drodze będzie sklep, to się zatrzymamy. - obiecuje sierżant
Zbaraniak.
Droga
prowadzi wreszcie prosto na wschód. Zatrzymujemy się przy wiejskim
sklepiku. Więźniowie wysupłują skądś banknoty. Widzę, jak
jeden wyjmuje spod metalowej skuwki na sznurowadle malutki skrawek
papieru. Za chwilę, rozłożony i rozprostowany, okazuje się być
dużym brązowym banknotem, z którego spogląda na mnie twarz
górnika. Pięćset złotych. Sierżanci otwierają tylne drzwi,
zbierają banknoty i zamówienia. Papierosy, herbata, piwo. Niektórzy
dodatkowo proszą o herbatniki i dżem. Za chwilę sierżanci
przynoszą w pudle zakupy. Przepraszają, że nie ma piwa. Zabrakło.
Zastanawiają się, gdzie w okolicy można by piwo dostać, ale
ostatecznie nie zbaczamy już z trasy w jego poszukiwaniu. Za mało
czasu.
*
Szpital
wojskowy w mieście sporej wielkości. Tutaj zostaje na obserwacji
chłopak, z którym jadę od samego początku. Wysiadam z nyski
rozprostować nogi. Zgodnie z wcześniejszą umową chłopak podaje
mi swój adres domowy. Po chwili w towarzystwie dwóch konwojentów
znika w murach szpitala. Sierżant przed emeryturą dyskretnie
przesuwa się w moją stronę. - Wzięła pani od niego adres? -
Kiwam głową. Mam nadzieję, że mi go nie zabierze. Obiecałam
chłopakowi napisać do jego żony i poinformować, w którym
szpitalu jest na obserwacji. Sądził, że wysłać list będzie
łatwiej mnie, politycznej, niż jemu, kryminalnemu. Nie zamierzam
jednak niczego wyjaśniać sierżantowi. - Proszę pani... –
sierżant milknie na chwilę, po czym patrząc z troską w moje oczy
kończy: – To nie jest chłopak dla pani.
3.
Rozśpiewamy, roztańczymy czas
Przez
resztę dnia będziemy jechać bez postojów, nie licząc krótkiego
przystanku w centrum miasta noszącego w nazwie przymiotnik, który
mi uświadomi, gdzie jesteśmy. W tych stronach jestem po raz
pierwszy w życiu! Miasto, podobnie jak cała kraina, przez którą
przejeżdżamy wśród mnogości jezior, tonie w słońcu i w
zieleni. Przez okno nyski dostrzegam między drzewami fragmenty
starych ceglanych murów jakiejś budowli, w pobliżu której
przystanęliśmy. W majowym słońcu czerwień nabiera szczególnej
intensywności. - Niech ich pani spyta, czy chcą lody. - prosi
sierżant Zbaraniak, gramoląc się powoli z szoferki. Przekazuję
pytanie do tyłu. Mężczyźni za siatką kręcą głowami. - Nie,
nie chcą, panie sierżancie. Ja też dziękuję. - Za chwilę
dowódca konwoju wraca z czterema dużymi porcjami lodów w rożkach.
Sierżanci przystępują do konsumpcji, podczas gdy nyska powoli
rusza w dalszą drogę. Więzień z kropką pod okiem znowu przysuwa
się w pobliże mojego ucha. - Pani! Jak żyję, takiego konwoju nie
widziałem!
Dzień
będzie miał się już ku zachodowi, kiedy w oddali, wśród
zielonych pagórków, zobaczę potężną jasną budowlę oświetloną
ostatnimi promieniami słońca. - To klasztor, słynne sanktuarium. -
poinformuje mnie któryś z milicjantów. Kiedy dojedziemy do miejsca
przeznaczenia, będzie już ciemno. Szybko zostanę przekazana
dowództwu ośrodka internowania. Konwój będzie miał przed sobą
jeszcze sporo drogi do zakładu karnego, do którego przewożeni są
moi towarzysze podróży. Na odgłos samochodu podjeżdżającego pod
budynek ośrodka wypoczynkowego, skrytego wśród rosłego lasu, w
którym trzymane są pod strażą internowane kobiety, otworzą się
okna, a wychylające się z nich postaci będą przekrzykując się
wołać w dół, w moją stronę: - Skąd jesteś? Skąd cię wiozą?
- Kiedy odkrzyknę nazwę mojego miasta, będą wołać jeszcze
głośniej: - Chodź szybko do nas, na górę! Będzie coś dla
ciebie!
Sierżant,
ten, o którym sądziłam, że wkrótce przejdzie na emeryturę,
pomoże mi wyjąć rzeczy z samochodu. Chwila, w której będziemy
stać naprzeciwko siebie, niezdecydowani, trwać będzie bardzo
krótko. Żadne z nas nie wyciągnie dłoni na pożegnanie. Z żadnym
z sierżantów nie pożegnam się tak serdecznie, jak bym chciała.
Czy dlatego, że jesteśmy w stanie wojny? Może będą mi
przeszkadzały spojrzenia świadków w oknach? A może dlatego, że w
tej chwili będę już myślami w rozpoczynającym się nowym
rozdziale przygody zwanej życiem? Po krótkich formalnościach na
parterze i wyznaczeniu pokoju na jednym z pięter, trafię przed
telewizor ustawiony w holu ośrodka. Na jego ekranie zobaczę twarze,
które znam bardzo dobrze z mojego miasta. To koledzy, z którymi
współpracowałam od samych początków Solidarności. Teraz będą
przekonywać telewidzów, że stan wojenny jest konieczny, że dzięki
niemu nie ma wojny domowej, że solidarnościowych ekstremistów
należy zamykać w ośrodkach odosobnienia, a reżim należy
wspomagać. Kiedyś dowiem się, że dwóch z przemawiających
złamano, kiedy już byli w Solidarności, a dwóch pozostałych do
Solidarności wkręcono, zanim na dobre powstała. Dużo później
poznam długą listę innych mieszkańców mojego miasta, których
można podejrzewać o współpracę ze służbą bezpieczeństwa.
Będą na niej ludzie, których znam osobiście. Kiedy będę ich
spotykać na ulicy, żadnemu nie odmówię spojrzenia, pozdrowienia,
uścisku dłoni. Nie poznam natomiast, kto konkretnie donosił na
mnie. Nie zdecyduję się bowiem zajrzeć do swojej teczki, która
istnieje, i do której dostęp mają historycy badający najnowszą
historię mojego miasta, mojego kraju.
Źródło
tytułu i śródtytułów: pieśń
dedykuję
tę notkę.
Bez
słów.
11.02.2010
KOMENTARZE
– tutaj
dawny dobry szaro-niebieski salon 24.pl:
.