Ukochany kraj, umiłowany kraj


1. Wszystko tobie, ukochana ziemio

Ciężkie metalowe drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się profos w stopniu sierżanta milicji. Stanął na progu i ostrożnie wyciągnął w moim kierunku rękę ze szklanką. - Według przepisów zatrzymanym nie można dawać szklanek. - mówił podając mi picie. - Ale przecież nie będę pani dawał herbaty w aluminiowym kubku! Jest pani sama w celi, nikt nie zobaczy. A właściwie to pani nie jest nawet zatrzymana.

Wcześniej, kiedy w pokoju przyjęć sprawdzał zawartość mojego plecaka, zwrócił uwagę na kieszonkowe wydanie Pisma Świętego. - Czy w naszym mieście można gdzieś kupić Biblię? - spytał z zainteresowaniem. - Tę dostałam od jednego z księży, ale może niech pan sprawdzi w księgarni PAX. - Koło rzeźni? - upewniał się. - Tak. - kiwnęłam głową. - Będę musiał tam pójść.

Podeszłam do drzwi i wzięłam z jego ręki rozgrzaną herbatą szklankę. Mój gość spojrzał w głąb ciemnego pomieszczenia, a ja wzrokiem podążyłam za jego spojrzeniem. Grube mury, gołe ściany, żadnych sprzętów. Od połowy celi podłoga na całej szerokości przechodziła w rodzaj wysokiego podestu, na brzegu którego można było usiąść, albo wsunąwszy się nań głębiej – położyć. Klękając na podeście można było dotrzeć na kolanach do jedynego w celi okna.

Przez szczelinki w arkuszu blachy, którą przesłonięte było okno zabudowane grubymi kratami i wypełnione gęstą siatką, wpadało do środka kilka anemicznych plamek słońca. Przykładając oko do kolejnych szczelinek mogłam zobaczyć malutkie, oderwane fragmenciki ulicy, którą przechodziłam wiele razy. Przez dziury w blasze widziałam moje miasto, ale ono nie widziało mnie. Gdybym zaczęła krzyczeć, ono by mnie nie usłyszało. Byłam po innej stronie życia. Zostałam zamknięta w grobie.

Maj tamtego roku był przepiękny, ale przez mury nic z tego piękna nie dochodziło do wyziębionego milicyjnego aresztu. Słoneczne plamki na zaślepionym oknie przypominały o świecie znajdującym się poza moją ciemnicą, ale światła dawały niewiele. Słaba żarówka w niedużej wnęce nad wejściem paliła się nieustannie. Kiedy profos za jakiś czas na dobre zamknie za sobą opancerzone drzwi, światełko żarówki uwięzionej za metalową kratką stanie się moim jedynym towarzyszem. Uwięziona, podobnie jak ono, z tej ciemnej bezradności zacznę się modlić.

*

Grudzień kończący poprzedni rok także był piękny, puszyście biały i siarczyście mroźny. Pierwsze dni stanu wojennego. Esbek odwożący mnie wtedy do domu spytał: - No to co, jednak nie podpisze pani? - Zmęczona kolejnym wielogodzinnym przesłuchaniem i nakłanianiem do podpisania deklaracji lojalności, rzuciłam na odczepnego: - Proszę się zgłosić za pół roku. - No i zgłosili się, sześć miesięcy później, niemal co do dnia. Tym razem nie namawiali mnie do czegokolwiek, tylko przedstawili nakaz internowania.

Ale przedtem była jeszcze wiosna. Tak, to musiała być wczesna wiosna. Tamta zielona kurtka w drobną kratkę, która zdradziła pierwszego z grupy śledzących mnie esbeków, była zapięta pod szyję. Musiało więc być jeszcze dość chłodno. Kiedy to było? Dwa miesiące temu? W marcu? Szłam ulicą, gdy mój wzrok zanotował, że jakaś zielona pepitka wyminęła mnie, a za chwilę ta sama pepitka nadchodziła w moim kierunku z naprzeciwka. Włączyły się wewnętrzne czujniki. Zaczęłam kluczyć po okolicy. Zielona pepitka podążała za mną.

Pepitkę po pewnym czasie zastąpiła czarna skóra. Weszłam do klatki schodowej, w której mieszkał znajomy partyjniak. Byłam na trzecim piętrze, gdy ktoś na dole otworzył drzwi, a na stopniach schodów usłyszałam kroki. Wyczekałam na moment ciszy i przez lukę między ciągami schodów szybko spojrzałam w dół. Czarna skóra patrzyła w górę. Na widok mojego spojrzenia ubrany na czarno mężczyzna zawrócił i szybko wyszedł z budynku.

Partyjniakowi powiedziałam, że jestem chyba śledzona, po czym, jak gdyby nigdy nic, wyszłam na zewnątrz. Kątem oka dostrzegłam w oddali sylwetkę esbeka, który przesłuchiwał mnie na początku stanu wojennego. Nie miałam już wątpliwości. Postanowiłam ten ogon trochę poprowadzać i powozić po mieście. Dyskretnie obserwowałam, jak śledzący mnie wymieniają się, jak pilnują mnie w autobusie, podczas gdy reszta ekipy w jasnym fiacie podąża za nami. Na koniec zaprowadziłam esbeków pod krzyż misyjny przy jednym z kościołów, pomodliłam się w ich intencji, i zniknęłam w pobliskim mieszkaniu mojej mamy.

*

Przygotowana byłam na wszystko, ale internowania pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego nie spodziewałam się. Przed 1 maja, w propagandowym geście dobrej woli, władze reżimowe zwolniły dużą grupę wcześniej internowanych kobiet. Od wprowadzenia stanu wojennego programowo nie oglądałam telewizji, jednak wtedy przypadkowo obejrzałam reportaż o zwalnianych kobietach. Kilka dni później, kiedy przyszli po mnie, dzięki temu filmowi wiedziałam w jakie warunki jadę, co mam robić, co zabrać, jak się zachować.

Zimowy płaszcz, który mimo panującego na dworze majowego ciepła wzięłam ze sobą, w wychłodzonej celi okazał się bardziej niż przydatny. Ubrana w płaszcz, rozgrzewałam się przyniesioną herbatą. - Pani jest nauczycielką w ogólniaku, prawda? - spytał stojący w progu celi sierżant. - Niech mi pani doradzi. Mam córkę w ósmej klasie i wybiera się ona właśnie do ogólniaka. Gdzie lepiej złożyć papiery: do jedynki, czy do dwójki?

Doradziłam szkołę, w której pracowałam przez ostatnie pięć lat, od ukończenia studiów, a do której jeszcze wcześniej chodziłam jako uczennica. Szkoła miała opinię liberalnej, wolnej od nachalnej politycznej propagandy. W pamiętnym roku 1980 mój ogólniak był kolebką solidarnościowego przebudzenia w szkołach mojego miasta. Rok później, po wyborze do regionalnych władz Solidarności, z tej szkoły zostałam oddelegowana na etat związkowy. I wreszcie, z tej szkoły, prosto z lekcji, zostałam właśnie internowana. Do którego z liceów trafiła sierżantówna, nie wiem. Ja natomiast, po powrocie z ośrodka internowania, zostanę z początkiem nowego roku szkolnego karnie przeniesiona do drugiego z liceów, tego czerwonego. Czerwonego nie tylko ze względu na kolor starych ceglanych murów.

- Przyniosę pani kilka koców. Regulaminowo przysługuje tylko jeden, ale pani w tej celi będzie zimno. - Po chwili profos wrócił z naręczem koców cuchnących brudem tak starym, jakby przede mną korzystały z nich nie dziesiątki lub setki, lecz całe pokolenia zatrzymanych. - Niech tylko je pani tak poukłada, żeby nie było widać, że jest ich więcej. - Potem otrzymałam zupę, tym razem już w metalowym naczyniu. Po południu dyżur objął całkiem inny, młodszy wiekiem milicjant, również w stopniu sierżanta, który dość szybko odpowiadał na moje stukanie w drzwi celi, którym sygnalizowałam potrzebę wyjścia do ubikacji. I to jest wszystko, co mogę o nim powiedzieć. Pukający z innych cel takiego miłosierdzia nie dostąpili. Natomiast na sam koniec dnia moją ciemną celę przenikliwym wzrokiem zlustrował jakiś porucznik i dyżurnemu sierżantowi kazał zabrać wszystkie pozaregulaminowe koce.




2. W słońce jutra otworzymy bramy

Poranek dnia następnego. Budzę się zziębnięta i oblepiona smrodem. Dyżurny wypuszcza mnie do łazienki. Wanna z prysznicem. W drzwiach spora dziura, przez którą można z korytarza podglądać wnętrze łazienki. Dokładna toaleta nie wchodzi w rachubę. Opłukuję się nieco ze smrodu. Myję zęby.

*

Zostaję wyprowadzona na podwórze. Nade mną błękit majowego nieba. Promienie słońca oświetlają otaczające mnie mury. Czterech uzbrojonych milicjantów przejmuje nade mną straż. Przy czarnych pasach czarne kabury z pistoletami. Na ramionach zawieszone karabiny maszynowe. Trzech sierżantów starszych wiekiem, schludnych, szczupłych. Mają w wyglądzie coś wspólnego, jakby byli braćmi. Czwarty, wiekiem młodszy, jest inny. Więcej niż przysadzisty, w ledwie dopinającym się mundurze, on właśnie podchodzi do mnie: - Sierżant Zbaraniak, dowódca konwoju. Jadła pani śniadanie? - Kręcę przecząco głową. - Nie? Zaraz przyniosę zaprowiantowanie. - Bochen chleba i kilogram zwyczajnej na osobę. Zbaraniak niesie prowiant z milicyjnej kantyny. Kiełbasa wyślizguje się z szarego papierowego opakowania. Koledzy podbiegają i pomagają dowódcy łapać kiełbasę w locie. Każdy dostaje swój przydział. Przed nami setki kilometrów. Zapowiada się piękny dzień.

*

Za kierownicą opancerzonej nyski siedzi jeden z sierżantów, obok niego sadowi się sierżant Zbaraniak. Za nimi dwa miejsca zajmą za chwilę dwaj pozostali. Dwa fotele w ostatnim rzędzie pozostają wolne. Z plecakiem, zimowym płaszczem, bochenkiem chleba i sznurem kiełbasy w rękach przepycham się do tyłu. Tuż przede mną będzie siedział najstarszy z sierżantów. Skupiony i uważny. Mam wrażenie, że niedługo przejdzie na emeryturę. Miejsce obok mnie zajmuje jakaś blondynka. Noc spędziła w milicyjnym areszcie, jak ja. Przez całą wspólną drogę nie odezwie się ani słowem. Za plecami mam ściankę z okienkiem przesłoniętym drobną siatką, przez które widzę tylną część nyski. Naga komora z zakratowanym oknem w tylnych drzwiach i gołą podłogą. Bez żadnych siedzeń. Pusta.

*

Podczas aresztowania nie pomyślałam o kawie. Do plecaka zapakowałam wszystko, co może być mi potrzebne, ale o kawie zapomniałam. Konwój rusza. Porannych przechodniów wchłonęły już zakłady pracy i szkoły. Jedziemy pustymi, pełnymi słońca, ulicami. Idealny dzień na kawę z widokiem na niebo, łąki, pola, lasy - aż po horyzont. Aż tyle można zobaczyć z okna mojej kuchni na piątym piętrze wieżowca. Z podwórza komendy skręcamy w lewo, kilkaset metrów jedziemy prosto, potem znowu w lewo i po kilkunastu metrach stop. Sierżant Zbaraniak wydostaje się z szoferki. Zabiera z samochodu swój bochenek chleba i sznur zwyczajnej owinięty skrawkiem wymęczonego papieru. Za moment znika w bramie kamienicy, przed którą stoimy. - Poszedł do domu zanieść rzeczy. - informuje mnie sierżant przed emeryturą.

*

- Panie sierżancie. - zwracam się do Zbaraniaka, kiedy konwój rusza ponownie. - Mam prośbę. Zapomniałam wziąć ze sobą kawę. Czy możemy podjechać do mojej mamy?
- Nie będziemy jeździć po całym mieście!
- Ale to tu blisko, druga ulica w lewo, zaraz za rogiem.
- Jedź! - rzuca w stronę kierowcy. - Byle szybko było!
- Pani nie będzie mogła wysiąść z wozu. - spokojnym głosem informuje mnie sierżant przed emeryturą. - Któryś z nas będzie musiał pójść do mieszkania pani mamy. Chce pani tego?
- Tak.

Mama wie, że jestem internowana. Poprzedniego dnia po aresztowaniu i rewizji w moim mieszkaniu esbecy zawieźli mnie do mamy. Jej mieszkanie zrewidowali również. Kiedy u siebie szykowałam swoje rzeczy, esbecy chodzili po moim mieszkaniu, przeglądali notatki na biurku, zaglądali do pojemnika z brudną bielizną, badali stan prześcieradła na niezaścielonym łóżku. U mamy również sprawdzali szafy i szuflady. - Z ludzi robicie gnidy, bo tylko gnidami umiecie rządzić! - mama informowała panoszących się w mieszkaniu esbeków. Mnie zaś na odchodnym przypomniała: - Dziecko, nie zrób niczego niegodnego. Nie splam swojego sumienia, pamiętaj!

- Na którym piętrze jest to mieszkanie? - głos sierżanta wytypowanego do przyniesienia kawy budzi mnie z zamyślenia. Podaję numer. Po kilku minutach wraca bez kawy. - Wszystko w porządku. - mówi uspokajająco. - Mama powiedziała, że musi zmielić kawę, i że za chwilę sama ją pani przyniesie. Chowa się w samochodzie. Czekamy. Mama schodzi na dół w płaszczu zarzuconym na piżamę. Zaglądając przez boczne drzwi w głąb nyski podaje mi słoik świeżo zmielonej kawy. - Mamusiu, wszystko jest w porządku! - mówię dobitnie. Na więcej słów nie ma czasu.

*

Przejeżdżamy kilka ulic dalej, pod więzienie. Do pustej części za moimi plecami doprowadzony zostaje z aresztu młody mężczyzna, chłopak właściwie, prawie mój rówieśnik. Wreszcie wyplątujemy się z gmatwaniny ulic. Wyjeżdżamy z miasta w kierunku na zachód. Prosta droga prowadzi nas do miasta sąsiedniego, gdzie w areszcie dla kobiet zostawimy blondynkę. Chłopak umieszczony w tylnej części samochodu przysuwa się do okienka znajdującego się na wysokości mojego ucha. Przez zabezpieczającą je siatkę zaczyna mówić ściszonym głosem. Obracam się lekko w jego stronę. Zaczynamy rozmawiać.

*

Moje miejsce przeznaczenia znajduje się na wschodzie, ale konwój oddala się jeszcze bardziej na zachód. Tak, jak kluczyliśmy po ulicach mojego miasta, teraz zaczynamy kluczyć po drogach mojego kraju. Jedziemy do jednego z największych zakładów karnych. Dla recydywistów. Tutaj czeka nas dłuższy postój. Tył samochodu zapełni grupa więźniów, a formalności związane z ich przejęciem zajmą trochę czasu.

- Panowie, zapraszam na kawę! - rzucam w kierunku moich sierżantów i widzę, jak pojawia się w nich jakaś wewnętrzna odświętność. Czuję, że nie tylko perspektywa wypicia szklanki deficytowej używki do tej odświętności się przyczynia. - Gdzie tutaj można zaparzyć kawę?
- Tutaj zaraz jest taka świetlica z kuchnią. Tam może pani zagotować wodę. Jakieś szklanki tam też pewnie będą. - doradzają chórem. Sierżant przed emeryturą prowadzi mnie do budynku, w którym mieści się rodzaj poczekalni dla przyjeżdżających na widzenia.
- Czy temu chłopakowi w nysce też mogę zrobić kawę?
- Jeśli pani naprawdę chce mu zrobić przyjemność, to niech mu pani zaparzy czaju. Od kawy to on się pochoruje.
- Ale ja nie mam herbaty.
- Proszę spytać w kuchni. Tam mogą mieć.

Pięć kaw i jedna herbata, której moc konsultuję z towarzyszącym mi sierżantem, są już gotowe. Dołącza do nas dwóch pozostałych konwojentów. Siadamy przy świetlicowym stoliku. Sierżant przed emeryturą zanosi kawę dowódcy konwoju, który został przy samochodzie, a dla więźnia pozostawionego w samochodzie niesie czaj zaparzony w proporcji szklanka wrzątku na prawie pół szklanki listków herbaty. Sierżanci wymieniają się bardzo dyskretnie, starając się nie dać mi odczuć, że jestem cały czas pilnowana. Raczymy się wspólnie przedpołudniową kawą.

*

Tył samochodu zapełnia się więźniami. Sami mężczyźni, w bardzo różnym wieku. Siedzą obojętnie na podłodze. Wyglądają na bardziej lub mniej otępiałych. Jedynie najstarszy z nich jest ożywiony. Przysuwa się do okienka przy moim uchu. Już wie, że jestem polityczna.

- Pani, jak pani myśli? Amnestia będzie? - Patrzę na szczupłą twarz w okienku. Kropka pod okiem, w oku błysk. Podnosi do twarzy rękę, a mój wzrok odnotowuje znaczne napięcie skóry na całej dłoni oraz słaby zarys niewielkich paznokci. Długie, wąskie palce. Oślizgłe i zimne.
- Nie wiem, czy będzie amnestia. Ale chyba jednak nie. - odpowiadam przez siatkę.
- My i tak dużo wam zawdzięczamy. Od kiedy nastała Solidarność, przestali nas wreszcie wiązać w pasy. Może i amnestię zrobią?

Mam wrażenie, że człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Solidarność już nie dyktuje żadnych warunków.

- Pani! - zwraca się do mnie znowu. - Nie spytałaby pani konwojentów, czybyśmy nie mogli sobie gdzieś papierosów nakupić?
- Przepraszam panów. - zwracam się do sierżantów. - Panowie chcieliby sobie kupić jakieś papierosy.
- Jak po drodze będzie sklep, to się zatrzymamy. - obiecuje sierżant Zbaraniak.

Droga prowadzi wreszcie prosto na wschód. Zatrzymujemy się przy wiejskim sklepiku. Więźniowie wysupłują skądś banknoty. Widzę, jak jeden wyjmuje spod metalowej skuwki na sznurowadle malutki skrawek papieru. Za chwilę, rozłożony i rozprostowany, okazuje się być dużym brązowym banknotem, z którego spogląda na mnie twarz górnika. Pięćset złotych. Sierżanci otwierają tylne drzwi, zbierają banknoty i zamówienia. Papierosy, herbata, piwo. Niektórzy dodatkowo proszą o herbatniki i dżem. Za chwilę sierżanci przynoszą w pudle zakupy. Przepraszają, że nie ma piwa. Zabrakło. Zastanawiają się, gdzie w okolicy można by piwo dostać, ale ostatecznie nie zbaczamy już z trasy w jego poszukiwaniu. Za mało czasu.

*

Szpital wojskowy w mieście sporej wielkości. Tutaj zostaje na obserwacji chłopak, z którym jadę od samego początku. Wysiadam z nyski rozprostować nogi. Zgodnie z wcześniejszą umową chłopak podaje mi swój adres domowy. Po chwili w towarzystwie dwóch konwojentów znika w murach szpitala. Sierżant przed emeryturą dyskretnie przesuwa się w moją stronę. - Wzięła pani od niego adres? - Kiwam głową. Mam nadzieję, że mi go nie zabierze. Obiecałam chłopakowi napisać do jego żony i poinformować, w którym szpitalu jest na obserwacji. Sądził, że wysłać list będzie łatwiej mnie, politycznej, niż jemu, kryminalnemu. Nie zamierzam jednak niczego wyjaśniać sierżantowi. - Proszę pani... – sierżant milknie na chwilę, po czym patrząc z troską w moje oczy kończy: – To nie jest chłopak dla pani.



3. Rozśpiewamy, roztańczymy czas

Przez resztę dnia będziemy jechać bez postojów, nie licząc krótkiego przystanku w centrum miasta noszącego w nazwie przymiotnik, który mi uświadomi, gdzie jesteśmy. W tych stronach jestem po raz pierwszy w życiu! Miasto, podobnie jak cała kraina, przez którą przejeżdżamy wśród mnogości jezior, tonie w słońcu i w zieleni. Przez okno nyski dostrzegam między drzewami fragmenty starych ceglanych murów jakiejś budowli, w pobliżu której przystanęliśmy. W majowym słońcu czerwień nabiera szczególnej intensywności. - Niech ich pani spyta, czy chcą lody. - prosi sierżant Zbaraniak, gramoląc się powoli z szoferki. Przekazuję pytanie do tyłu. Mężczyźni za siatką kręcą głowami. - Nie, nie chcą, panie sierżancie. Ja też dziękuję. - Za chwilę dowódca konwoju wraca z czterema dużymi porcjami lodów w rożkach. Sierżanci przystępują do konsumpcji, podczas gdy nyska powoli rusza w dalszą drogę. Więzień z kropką pod okiem znowu przysuwa się w pobliże mojego ucha. - Pani! Jak żyję, takiego konwoju nie widziałem!

Dzień będzie miał się już ku zachodowi, kiedy w oddali, wśród zielonych pagórków, zobaczę potężną jasną budowlę oświetloną ostatnimi promieniami słońca. - To klasztor, słynne sanktuarium. - poinformuje mnie któryś z milicjantów. Kiedy dojedziemy do miejsca przeznaczenia, będzie już ciemno. Szybko zostanę przekazana dowództwu ośrodka internowania. Konwój będzie miał przed sobą jeszcze sporo drogi do zakładu karnego, do którego przewożeni są moi towarzysze podróży. Na odgłos samochodu podjeżdżającego pod budynek ośrodka wypoczynkowego, skrytego wśród rosłego lasu, w którym trzymane są pod strażą internowane kobiety, otworzą się okna, a wychylające się z nich postaci będą przekrzykując się wołać w dół, w moją stronę: - Skąd jesteś? Skąd cię wiozą? - Kiedy odkrzyknę nazwę mojego miasta, będą wołać jeszcze głośniej: - Chodź szybko do nas, na górę! Będzie coś dla ciebie!

Sierżant, ten, o którym sądziłam, że wkrótce przejdzie na emeryturę, pomoże mi wyjąć rzeczy z samochodu. Chwila, w której będziemy stać naprzeciwko siebie, niezdecydowani, trwać będzie bardzo krótko. Żadne z nas nie wyciągnie dłoni na pożegnanie. Z żadnym z sierżantów nie pożegnam się tak serdecznie, jak bym chciała. Czy dlatego, że jesteśmy w stanie wojny? Może będą mi przeszkadzały spojrzenia świadków w oknach? A może dlatego, że w tej chwili będę już myślami w rozpoczynającym się nowym rozdziale przygody zwanej życiem? Po krótkich formalnościach na parterze i wyznaczeniu pokoju na jednym z pięter, trafię przed telewizor ustawiony w holu ośrodka. Na jego ekranie zobaczę twarze, które znam bardzo dobrze z mojego miasta. To koledzy, z którymi współpracowałam od samych początków Solidarności. Teraz będą przekonywać telewidzów, że stan wojenny jest konieczny, że dzięki niemu nie ma wojny domowej, że solidarnościowych ekstremistów należy zamykać w ośrodkach odosobnienia, a reżim należy wspomagać. Kiedyś dowiem się, że dwóch z przemawiających złamano, kiedy już byli w Solidarności, a dwóch pozostałych do Solidarności wkręcono, zanim na dobre powstała. Dużo później poznam długą listę innych mieszkańców mojego miasta, których można podejrzewać o współpracę ze służbą bezpieczeństwa. Będą na niej ludzie, których znam osobiście. Kiedy będę ich spotykać na ulicy, żadnemu nie odmówię spojrzenia, pozdrowienia, uścisku dłoni. Nie poznam natomiast, kto konkretnie donosił na mnie. Nie zdecyduję się bowiem zajrzeć do swojej teczki, która istnieje, i do której dostęp mają historycy badający najnowszą historię mojego miasta, mojego kraju.


Źródło tytułu i śródtytułów: pieśń


Niegdysiejszemu Blondynowi
dedykuję tę notkę.
Bez słów.



11.02.2010


KOMENTARZE – tutaj


.