Auto! Stop!

Autostopem najczęściej jeździłam sama. Miałam wypracowaną metodę, która zmniejszała ryzyko niebezpiecznych lub nieprzyjemnych sytuacji podczas stopowania. Na trasę wychodziłam wcześnie rano i ustawiałam się przy ostatnich zabudowaniach miejscowości, którą właśnie opuszczałam. Wczesna pora eliminowała łobuzów za kierownicą, którzy w tym czasie odsypiali nocne przygody. Opłotki dawały natomiast poczucie zabezpieczenia, chociaż zdarzało mi się nie raz stać zupełnie samej w zupełnie szczerym polu w oczekiwaniu na kurs.

Autostopem jeździłam też w dwójkę i trójkę. Trójkąt nie jest poręczną figurą do stopowania. Duetowi złapać kurs jest już dużo łatwiej. Jazda solo odpowiadała mi jednak najbardziej. O rannej porze najczęściej trafiałam na mężczyzn jeżdżących po kraju w interesach - własnych lub cudzych. Ci ostatni, to kierowcy ciężarówek. Ci pierwsi, to byli tak zwani prywaciarze.

Kierowcy. Co kazało im zatrzymywać się, żeby zabrać autostopowiczkę? Monotonia jazdy, którą urozmaicić mogła rozmowa z przygodną pasażerką, albo zbyt małe obciążenie osobowego samochodu. Dziewczyna z dużym plecakiem stanowiła pożyteczny balast. Dobre serce, ciekawość ludzi – te również miały wpływ na decyzję o wciśnięciu hamulca na widok młodej osoby z bagażem na plecach.


On, ona i ja trzecia

Z P. stopowałam niezbyt dużo. Więcej kilometrów przejechałam z E., niedługo po tym, kiedy przestałam stopować z P. A oto główni bohaterowie tej opowiastki: E. - to niebanalna blondynka z trudnym charakterem. P. - to umuzykalniony szatyn ze sporą dozą fantazji. Do każdego z nich przywiódł mnie - autostop. Na P. wpadłam w Bieszczadach, kiedy okazjami goniłam swój obóz wędrowny. Było to w połowie studiów. Do E. pojechałam celowo, gdy od Ani, mojej przyjaciółki z właśnie zakończonych studiów, dowiedziałam się, że pewna jej nowa znajoma, nasza rówieśniczka, której o mnie opowiadała, pokazując równocześnie moje zdjęcia, chciałaby mnie poznać. Byłam wtedy w Zakopanem, więc co za sztuka przeskoczyć szybko na Śląsk.

Trzy lata wcześniej, w Bieszczadach, kiedy objuczona plecakiem doszłam do wyludnionej o tamtej porze dnia bazy namiotowej, P. siedział samotnie przy tlącym się ognisku i grał coś na harmonijce. A potem były bluesy grane jeden za drugim w moją stronę. Kiedy następnego dnia moja grupa wyruszała dalej, a ja z nimi, poprosił o adres, a potem napisał.

E. nie wiedziała, że już wiem o niej od naszej wspólnej znajomej. Jednak kiedy niespodziewanie stanęłam na progu jej śląskiego domu, była zdziwiona, że przedstawiam się z imienia i nazwiska, skoro ona tak dobrze mnie zna. Zrobiła sobie właśnie przerwę w stopowaniu, żeby spotkać się z jakimiś krewnymi, którzy przyjechali z zagranicy. Umówiłyśmy się na spotkanie za kilka dni - w Warszawie. Stamtąd, wolne jak ptaki, wyruszyłyśmy dalej razem. Po dwóch latach wolność E. skończyła się, a ja zostałam matką chrzestną jej córki.

Parę lat przed poznaniem E., a rok po poznaniu P. przy ognisku, z Bieszczadów wracaliśmy już razem: P. i ja, oraz towarzysząca nam moja przyjaciółka z czasu studiów – Ania. Przewędrowaliśmy wtedy we trójkę przez takie bieszczadzkie ostępy, że na trasie spotykaliśmy jedynie ślady dzikich zwierząt [Byk na byku]. Po zakończeniu wędrówki rozdzieliliśmy się. Nasza towarzyszka ruszyła na północ, do rodzinnego domu, a my próbowaliśmy złapać kurs na zachód, do Krakowa, z którego po krótkim postoju mieliśmy jechać dalej.



Na zachód ze wschodu

Trasa była prosta, o kurs powinno być łatwo. Sobota nie sprzyjała jednak podróży stopem. Łapaliśmy same lokalne, krótkie kursy. Po południu utknęliśmy w miejscu na dobre. Zapadał wieczór, zaczął siąpić deszcz. Czas z P. nigdy się nie dłużył, zawsze coś się działo, a pomysły zapalały się w nas jeden od drugiego. Kiedy wydawało się, że inwencja nam się wyczerpała, zawsze mogliśmy pośpiewać w jakimś kanonie: P., ja i latająca w pobliżu ważka na przykład, albo brzęcząca świetlówka na peronie, albo odległa motorówka, jak wtedy nad Soliną.

Dwie godziny przed północą przestało nam być jednak wesoło. Nie było wyboru. Na przylegającej do szosy łące postanowiliśmy rozbić namiot. Zrezygnowani przestaliśmy machać na przejeżdżające samochody. I wtedy, z własnej inicjatywy, zatrzymał się przy nas mały fiacik prowadzony przez kobietę, obok której siedziała dziewczynka z pieskiem na kolanach.

- Państwo dokąd jedziecie? - spytała prowadząca samochód.
- Do Krakowa.
- Ale ja jadę tylko kilka kilometrów, do najbliższego miasta.
- Nie szkodzi, zawsze to będzie trochę bliżej.
- A nie chcielibyście przenocować w naszym mieście? - zaproponowała, kiedy wreszcie wcisnęliśmy się z plecakami na tylne siedzenie fiacika. Szczególnie dużo miejsca zajmował wielki plecak P., który będąc człowiekiem młodym lecz zapobiegliwym, lubił mieć w nim wszystko, co w czasie wędrówki może się przydać.
- O tej porze już niczego nie znajdziemy, a na hotel nas nie stać.
- Moglibyście przespać się u mojego ojca. Jest tu weterynarzem.

Zadziwieni milczeliśmy, kiedy znad kierownicy dalej ciągnęła myśl.

- Bo wiecie, państwo, my wszyscy dorośli jedziemy jeszcze dzisiaj na wieś na wesele i nie mamy z kim zostawić Kasi - głową wskazała na dwunastoletnią dziewczynkę z pieskiem. - Mój ojciec leczy zwierzęta tych ludzi, dziś był u nich na wsi ślub i nie wypadało nam odmówić. Pojedziemy tylko na parę godzin. Brat Kasi powinien po północy wrócić z dyskoteki, wtedy będziecie mogli pójść spać.

Niepewnie pokiwaliśmy głowami na znak zgody. Na miejscu zaprowadziła nas do lecznicy w parterowej części domu. W centralnym miejscu stała niska konstrukcja zajmująca większość powierzchni pomieszczenia. Był to olbrzymi stół operacyjny dla zwierząt, pokryty warstwą grubej gąbki, obszytej sztucznym pokryciem, na którym widniały nie dające się zmyć ślady po wielkich plamach krwi.

- Macie śpiwory, prawda? Rozłóżcie je na stole operacyjnym. Tutaj będzie wam wygodnie. Tam jest umywalka z ciepłą wodą, a za tymi drzwiami macie ubikację. Kiedy się rozpakujecie, przyjdźcie na górę, do domu. Kolacja zaraz będzie gotowa.

Do kolacji zasiedliśmy w pokoju z telewizorem, przy okrągłym stole nakrytym białym obrusem. Jedzenie było pyszne, a Kasia z gracją swoich dwunastu lat pełniła honory pani domu. Przerwy w rozmowie wypełniało wspólne oglądanie w radzieckim kolorowym telewizorze marki Rubin transmisji z sopockiego festiwalu. Irena Jarocka i jej Kawiarenki zajęły wtedy trzecie miejsce.

Brat Kasi wrócił do domu, jak obiecał, niedługo po północy, a my poszliśmy spać. Następnego dnia z samego rana spakowaliśmy się, pożegnali z gospodarzem lecznicy, który już o świcie przechadzał się między grządkami w ogrodzie okalającym dom, wyszli na szosę i niedługo czekając złapali szybki kurs do samego Krakowa.



Na północ z południa

Ambicją E. było podróżowanie z jak najmniejszym bagażem. Czas letnich wakacji sprzyjał temu celowi. Najcieńsze spódniczki, tylko z naturalnych włókien, takie same bluzeczki, jeden sweterek, trochę bielizny. Jedna para sandałków, jakieś skarpety. Mydło, przybory do zębów. Kawałek tetry, bo lekka i szybko schnie, zastępował ręcznik. I jeszcze duży składany nóż. Na wszelki wypadek. I jeszcze torebeczka noszona na ukos przez ramię. Kosmetyki nie były E. potrzebne, wystarczała naturalna jak mleko i miód uroda, poza tym dobry wygląd podtrzymywało dobre jedzenie. Naturalne i zdrowe, którego świat wokół był pełen. Wystarczyło wyciągnąć rękę, wystarczyło wejść do ogrodu. Cały świat, jak rajski ogród, został stworzony, jeśli faktycznie ktokolwiek go stworzył, tylko po to, żeby E. mogła z niego korzystać.

Podziwiałam lekkość niewielkiej podróżnej torby, z którą E. stopowała po całej niemal Europie. Plecaki, to nie był styl ani jej, ani jej znajomych. Zaakceptowała jednak mnie z moim przyciężkim plecakiem, którego nieodmienny składnik stanowiła duża kosmetyczka pełna lekarstw na różne ewentualne okazje. Chcąc podróżować ze mną musiała zrezygnować z wielu rzeczy, w tym z mercedesów, poniżej których nie schodziła, i przesiąść się na co popadnie.

Ruszając na stop E. tradycyjnie zawieszała w wycięciu dekoltu złoty krzyżyk, pamiątkę po ukochanej ciotce. Kiedy właściciel samochodu unoszącego ją przez rajskie krajobrazy nie był wart jej uwagi, a zaczynał narzucać się zbyt nachalnie, wychodząc tym samym poza przypisaną mu rolę szofera, unosiła w palcach krzyżyk, rozglądała się po samochodzie i mówiła z naciskiem: - O, widzę, że pan też ma krzyżyk. - Jeśli w samochodzie nie znajdowała żadnych podróżnych dewocjonaliów, pytała wtedy z takim samym naciskiem: - A dlaczego pan nie ma krzyżyka? - Od kiedy zaczęłyśmy stopować razem, krzyżyk przestał być E. potrzebny. Zastąpiła go moja osoba.

Nasz pierwszy wspólny stop prowadził - z postojami zamierzonymi i nie - z jej Śląska, via Warszawa, gdzie spotkałyśmy się jak było umówione, docelowo na moje Pomorze. Po opuszczeniu stolicy, złapany kurs wywiózł nas, w sposób przez nas wcześniej nie planowany, z głównej drogi w bok, do miasteczka, w którym urodziła się Pola Negri. Tam znalazłyśmy nocleg w sezonowym schronisku zainstalowanym w miejscowej szkole. Jako że byłyśmy jedynymi gośćmi, dano nam klucz do szkoły i zostawiono szkołę pod naszą opieką

Zostawiłyśmy w szkole nasze rzeczy i wyruszyłyśmy na spacer, który doprowadził nas do parceli z pudełkowatą bryłą niewykończonego domu. Otwory w ścianach zostały już wypełnione oknami, ale dom sprawiał wrażenie zupełnie pustego. Prawem kontrastu, dziwnie na jego tyłach wyglądał bardzo zadbany bujny ogród, którego nie zdążono jeszcze ogrodzić płotem, pełen drzew i krzewów uginających się pod ciężarem owoców.

Lato było w pełni, otaczał nas ciepły mrok wczesnego wieczoru. E., swoim zwyczajem, wkroczyła do przyzywającego ją raju. Ja, swoim zwyczajem, nie przekroczyłam jego granic. Usiadłam na miedzy graniczącej z ogrodem i czekałam, aż moja towarzyszka zakończy ucztę. Nie chciałam, żeby cokolwiek z tego Edenu mi przynosiła, a i ona nie widziała takiej potrzeby. Każda z nas robiła swoje.

Nagle, gdzieś z góry, jakby z nieba, dobiegł nas kobiecy głos, niski i spokojny: - Widzę cię, ty, w ogrodzie! - W otwartym oknie na piętrze pustego domu stała postać wpatrzona w przestrzeń przed sobą. - Widzę cię bardzo dobrze! Wiem, kim jesteś, znam takie. Co, zawsze ci się udawało? Ale to już koniec. Teraz to koniec. Skończyło się. - Zamilkła i nieporuszona trwała w oknie.


E. próbowała coś odpowiedzieć, ale szybko dołączyła do mnie. Wróciłyśmy do schroniska, a rano wyruszyły w dalszą drogę. W Toruniu zatrzymałyśmy się na krótko u moich znajomych, a stamtąd ruszyły dalej, do Gdyni, gdzie zaplanowałyśmy postój następny. Do Gdyni dowiózł nas samochód, który stanął na moje pierwsze skinienie. E. nie wierzyła własnym oczom. Wsiadła jednak wraz ze mną do szoferki i siedziała tam nieporuszona, kręcąc tylko z niedowierzania głową. Do Gdyni zmierzałyśmy bez pośpiechu, z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, tak aby na hakach nie rozhuśtały się za bardzo krowie półtusze, którymi wypełniona była chłodnia za naszymi plecami.




30.01.2010


KOMENTARZE – tutaj


.