Autostopem
najczęściej jeździłam sama. Miałam wypracowaną metodę, która
zmniejszała ryzyko niebezpiecznych lub nieprzyjemnych sytuacji
podczas stopowania. Na trasę wychodziłam wcześnie rano i
ustawiałam się przy ostatnich zabudowaniach miejscowości, którą
właśnie opuszczałam. Wczesna pora eliminowała łobuzów za
kierownicą, którzy w tym czasie odsypiali nocne przygody. Opłotki
dawały natomiast poczucie zabezpieczenia, chociaż zdarzało mi się
nie raz stać zupełnie samej w zupełnie szczerym polu w oczekiwaniu
na kurs.
Autostopem
jeździłam też w dwójkę i trójkę. Trójkąt nie jest poręczną
figurą do stopowania. Duetowi złapać kurs jest już dużo łatwiej.
Jazda solo odpowiadała mi jednak najbardziej. O rannej porze
najczęściej trafiałam na mężczyzn jeżdżących po kraju w
interesach - własnych lub cudzych. Ci ostatni, to kierowcy
ciężarówek. Ci pierwsi, to byli tak zwani prywaciarze.
Kierowcy.
Co kazało im zatrzymywać się, żeby zabrać autostopowiczkę?
Monotonia jazdy, którą urozmaicić mogła rozmowa z przygodną
pasażerką, albo zbyt małe obciążenie osobowego samochodu.
Dziewczyna z dużym plecakiem stanowiła pożyteczny balast. Dobre
serce, ciekawość ludzi – te również miały wpływ na decyzję o
wciśnięciu hamulca na widok młodej osoby z bagażem na plecach.
On,
ona i ja trzecia
Z P.
stopowałam niezbyt dużo. Więcej kilometrów przejechałam z E.,
niedługo po tym, kiedy przestałam stopować z P. A oto
główni bohaterowie tej opowiastki: E. - to niebanalna
blondynka z trudnym charakterem. P. - to umuzykalniony szatyn
ze sporą dozą fantazji. Do każdego z nich przywiódł mnie -
autostop. Na P. wpadłam w Bieszczadach, kiedy okazjami
goniłam swój obóz wędrowny. Było to w połowie studiów. Do E.
pojechałam celowo, gdy od Ani, mojej przyjaciółki z właśnie
zakończonych studiów, dowiedziałam się, że pewna jej nowa
znajoma, nasza rówieśniczka, której o mnie opowiadała, pokazując równocześnie moje zdjęcia,
chciałaby
mnie poznać. Byłam wtedy w Zakopanem, więc co za sztuka
przeskoczyć szybko na Śląsk.
Trzy lata wcześniej, w
Bieszczadach, kiedy objuczona plecakiem doszłam do wyludnionej o
tamtej porze dnia bazy namiotowej, P. siedział samotnie przy
tlącym się ognisku i grał coś na harmonijce. A potem były bluesy
grane jeden za drugim w moją stronę. Kiedy następnego dnia moja
grupa wyruszała dalej, a ja z nimi, poprosił o adres, a potem
napisał.
E.
nie wiedziała, że już wiem o niej od naszej wspólnej znajomej.
Jednak kiedy niespodziewanie stanęłam na progu jej śląskiego
domu, była zdziwiona, że przedstawiam się z imienia i nazwiska,
skoro ona tak dobrze mnie zna. Zrobiła sobie właśnie przerwę w
stopowaniu, żeby spotkać się z jakimiś krewnymi, którzy przyjechali z
zagranicy. Umówiłyśmy się na spotkanie za kilka dni - w
Warszawie. Stamtąd, wolne jak ptaki, wyruszyłyśmy dalej razem. Po
dwóch latach wolność E. skończyła się, a ja zostałam
matką chrzestną jej córki.
Parę
lat przed poznaniem E., a rok po poznaniu P. przy
ognisku, z Bieszczadów wracaliśmy już razem: P. i ja, oraz
towarzysząca nam moja przyjaciółka z czasu studiów – Ania.
Przewędrowaliśmy wtedy we trójkę przez takie bieszczadzkie
ostępy, że na trasie spotykaliśmy jedynie ślady dzikich zwierząt
[Byk na byku]. Po zakończeniu wędrówki rozdzieliliśmy się. Nasza
towarzyszka ruszyła na północ, do rodzinnego domu, a my
próbowaliśmy złapać kurs na zachód, do Krakowa, z którego po
krótkim postoju mieliśmy jechać dalej.
Na
zachód ze wschodu
Trasa
była prosta, o kurs powinno być łatwo. Sobota nie sprzyjała
jednak podróży stopem. Łapaliśmy same lokalne, krótkie kursy. Po
południu utknęliśmy w miejscu na dobre. Zapadał wieczór, zaczął
siąpić deszcz. Czas z P. nigdy się nie dłużył, zawsze
coś się działo, a pomysły zapalały się w nas jeden od drugiego.
Kiedy wydawało się, że inwencja nam się wyczerpała, zawsze
mogliśmy pośpiewać w jakimś kanonie: P., ja i latająca w
pobliżu ważka na przykład, albo brzęcząca świetlówka na
peronie, albo odległa motorówka, jak wtedy nad Soliną.
Dwie
godziny przed północą przestało nam być jednak wesoło. Nie było
wyboru. Na przylegającej do szosy łące postanowiliśmy rozbić
namiot. Zrezygnowani przestaliśmy machać na przejeżdżające
samochody. I wtedy, z własnej inicjatywy, zatrzymał się przy nas
mały fiacik prowadzony przez kobietę, obok której siedziała
dziewczynka z pieskiem na kolanach.
-
Państwo dokąd jedziecie? - spytała prowadząca samochód.
- Do
Krakowa.
- Ale
ja jadę tylko kilka kilometrów, do najbliższego miasta.
- Nie
szkodzi, zawsze to będzie trochę bliżej.
- A
nie chcielibyście przenocować w naszym mieście? - zaproponowała,
kiedy wreszcie wcisnęliśmy się z plecakami na tylne siedzenie
fiacika. Szczególnie dużo miejsca zajmował wielki plecak P.,
który będąc człowiekiem młodym lecz zapobiegliwym, lubił mieć
w nim wszystko, co w czasie wędrówki może się przydać.
- O
tej porze już niczego nie znajdziemy, a na hotel nas nie stać.
-
Moglibyście przespać się u mojego ojca. Jest tu weterynarzem.
Zadziwieni
milczeliśmy, kiedy znad kierownicy dalej ciągnęła myśl.
- Bo
wiecie, państwo, my wszyscy dorośli jedziemy jeszcze dzisiaj na wieś na wesele i
nie mamy z kim zostawić Kasi - głową wskazała na dwunastoletnią
dziewczynkę z pieskiem. - Mój ojciec leczy zwierzęta tych ludzi,
dziś był u nich na wsi ślub i nie wypadało nam odmówić.
Pojedziemy tylko na parę godzin. Brat Kasi powinien po północy
wrócić z dyskoteki, wtedy będziecie mogli pójść spać.
Niepewnie
pokiwaliśmy głowami na znak zgody. Na miejscu zaprowadziła nas do
lecznicy w parterowej części domu. W centralnym miejscu stała
niska konstrukcja zajmująca większość powierzchni pomieszczenia.
Był to olbrzymi stół operacyjny dla zwierząt, pokryty warstwą
grubej gąbki, obszytej sztucznym pokryciem, na którym widniały nie
dające się zmyć ślady po wielkich plamach krwi.
-
Macie śpiwory, prawda? Rozłóżcie je na stole operacyjnym. Tutaj
będzie wam wygodnie. Tam jest umywalka z ciepłą wodą, a za tymi
drzwiami macie ubikację. Kiedy się rozpakujecie, przyjdźcie na
górę, do domu. Kolacja zaraz będzie gotowa.
Do
kolacji zasiedliśmy w pokoju z telewizorem, przy okrągłym stole
nakrytym białym obrusem. Jedzenie było pyszne, a Kasia z gracją
swoich dwunastu lat pełniła honory pani domu. Przerwy w rozmowie
wypełniało wspólne oglądanie w radzieckim kolorowym telewizorze
marki Rubin transmisji z sopockiego festiwalu. Irena Jarocka i jej
Kawiarenki zajęły wtedy trzecie miejsce.
Brat
Kasi wrócił do domu, jak obiecał, niedługo po północy, a my
poszliśmy spać. Następnego dnia z samego rana spakowaliśmy się,
pożegnali z gospodarzem lecznicy, który już o świcie przechadzał
się między grządkami w ogrodzie okalającym dom, wyszli na szosę
i niedługo czekając złapali szybki kurs do samego Krakowa.
Na
północ z południa
Ambicją
E. było podróżowanie z jak najmniejszym bagażem. Czas
letnich wakacji sprzyjał temu celowi. Najcieńsze spódniczki, tylko
z naturalnych włókien, takie same bluzeczki, jeden sweterek, trochę
bielizny. Jedna para sandałków, jakieś skarpety. Mydło, przybory
do zębów. Kawałek tetry, bo lekka i szybko schnie, zastępował ręcznik. I
jeszcze duży składany nóż. Na wszelki wypadek. I jeszcze
torebeczka noszona na ukos przez ramię. Kosmetyki nie były E.
potrzebne, wystarczała naturalna jak mleko i miód uroda, poza tym
dobry wygląd podtrzymywało dobre jedzenie. Naturalne i zdrowe,
którego świat wokół był pełen. Wystarczyło wyciągnąć rękę,
wystarczyło wejść do ogrodu. Cały świat, jak rajski ogród,
został stworzony, jeśli faktycznie ktokolwiek go stworzył, tylko
po to, żeby E. mogła z niego korzystać.
Podziwiałam
lekkość niewielkiej podróżnej torby, z którą E.
stopowała po całej niemal Europie. Plecaki, to nie był styl ani jej, ani jej znajomych. Zaakceptowała jednak mnie z moim
przyciężkim plecakiem, którego nieodmienny składnik stanowiła
duża kosmetyczka pełna lekarstw na różne ewentualne okazje. Chcąc
podróżować ze mną musiała zrezygnować z wielu rzeczy, w tym z
mercedesów, poniżej których nie schodziła, i przesiąść się na
co popadnie.
Ruszając
na stop E. tradycyjnie zawieszała w wycięciu dekoltu złoty
krzyżyk, pamiątkę po ukochanej ciotce. Kiedy właściciel
samochodu unoszącego ją przez rajskie krajobrazy nie był wart jej
uwagi, a zaczynał narzucać się zbyt nachalnie, wychodząc tym
samym poza przypisaną mu rolę szofera, unosiła w palcach krzyżyk,
rozglądała się po samochodzie i mówiła z naciskiem: - O, widzę,
że pan też ma krzyżyk. - Jeśli w samochodzie nie znajdowała
żadnych podróżnych dewocjonaliów, pytała wtedy z takim samym
naciskiem: - A dlaczego pan nie ma krzyżyka? - Od kiedy zaczęłyśmy
stopować razem, krzyżyk przestał być E. potrzebny.
Zastąpiła go moja osoba.
Nasz
pierwszy wspólny stop prowadził - z postojami zamierzonymi i nie -
z jej Śląska, via Warszawa, gdzie spotkałyśmy się jak było
umówione, docelowo na moje Pomorze. Po opuszczeniu stolicy, złapany kurs wywiózł nas, w sposób przez nas wcześniej nie planowany, z głównej drogi w bok, do miasteczka, w którym
urodziła się Pola Negri. Tam znalazłyśmy nocleg w sezonowym
schronisku zainstalowanym w miejscowej szkole. Jako że byłyśmy
jedynymi gośćmi, dano nam klucz do szkoły i zostawiono szkołę
pod naszą opieką.
Zostawiłyśmy
w szkole nasze rzeczy i wyruszyłyśmy na spacer, który doprowadził nas do parceli
z pudełkowatą bryłą niewykończonego domu. Otwory w ścianach
zostały już wypełnione oknami, ale dom sprawiał wrażenie
zupełnie pustego. Prawem kontrastu, dziwnie na jego tyłach wyglądał
bardzo zadbany bujny ogród, którego nie zdążono jeszcze ogrodzić
płotem, pełen drzew i krzewów uginających się pod ciężarem
owoców.
Lato
było w pełni, otaczał nas ciepły mrok wczesnego wieczoru. E.,
swoim zwyczajem, wkroczyła do przyzywającego ją raju. Ja, swoim
zwyczajem, nie przekroczyłam jego granic. Usiadłam na miedzy
graniczącej z ogrodem i czekałam, aż moja towarzyszka zakończy
ucztę. Nie chciałam, żeby cokolwiek z tego Edenu mi przynosiła, a
i ona nie widziała takiej potrzeby. Każda z nas robiła swoje.
Nagle, gdzieś z góry, jakby z nieba, dobiegł nas kobiecy głos,
niski i spokojny: - Widzę cię, ty, w ogrodzie! - W otwartym oknie
na piętrze pustego domu stała postać wpatrzona w przestrzeń przed
sobą. - Widzę cię bardzo dobrze! Wiem, kim jesteś, znam takie.
Co, zawsze ci się udawało? Ale to już koniec. Teraz to koniec.
Skończyło się. - Zamilkła i nieporuszona trwała w oknie.
E.
próbowała coś odpowiedzieć, ale szybko dołączyła do mnie.
Wróciłyśmy do schroniska, a rano wyruszyły w dalszą drogę. W
Toruniu zatrzymałyśmy się na krótko u moich znajomych, a stamtąd
ruszyły dalej, do Gdyni, gdzie zaplanowałyśmy postój następny.
Do Gdyni dowiózł nas samochód, który stanął na moje pierwsze
skinienie. E. nie wierzyła własnym oczom. Wsiadła jednak
wraz ze mną do szoferki i siedziała tam nieporuszona, kręcąc
tylko z niedowierzania głową. Do Gdyni zmierzałyśmy bez
pośpiechu, z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, tak
aby na hakach nie rozhuśtały się za bardzo krowie półtusze,
którymi wypełniona była chłodnia za naszymi plecami.
30.01.2010
.