Było
to wczoraj w południe. Wychodziłam właśnie na ostatnią adwentową
naukę w mojej parafii, kiedy niespodziewanie zadzwonił domofon. W
słuchawce odezwał się Ha, który z wielkiego świata wpadł
do rodzinnego miasta na krótki świąteczny urlop. Wigilię spędzi
tutaj z rodzicami, by następnego dnia znowu w wielki świat wyruszyć
- tym razem na narty. Od paru lat, przy każdej bytności w mieście
zjawia się również u mnie. Tym razem nie przywiózł ze sobą
żadnej egzotycznej przyjaciółki, jak wcześniej bywało. Od
pewnego czasu przyjeżdża bowiem z jeszcze bardziej egzotycznym
przyjacielem, a rodzice zastanawiają się, które z tych zauroczeń
było bardziej fatalne. Egzotycznej przyjaciółki nie miałam okazji
poznać, ale podczas naszych spotkań o swoim nowym przyjacielu
opowiada cały czas.
*
Najpierwszą
miłością Ha byli jednak Beatlesi. Ich śpiewał i grał, na
ich piosenkach uczył się angielskiego, o ich tekstach napisał
pracę magisterską, a kiedy okazało się, że na doktorat już
niewiele materiału zostało, zrezygnował z pracy naukowej i ruszył
w świat. Znalazł tam zatrudnienie w swoim zawodzie, a poza tym
oddaje się swojej odwiecznej pasji: zbierał i zbiera wokół siebie
muzykujących przyjaciół, z którymi gra swoją muzę.
Opowiadał
mi o tej muzyce, ale na żaden z jego występów nie wybrałam się.
Pewnie trochę niezręcznie bym się czuła - nie to pokolenie, nie
te klimaty. Wyobrażam sobie jednak, że po fascynacji czwórką z
Liverpoolu przyszedł dla niego czas na własną muzykę - z
truskawkowymi polami w tle.
Znamy
się z od dawna. Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy
wprowadziłam się do nowego wieżowca z wielkiej płyty, Ha
jako siedmioletni lub ośmioletni chłopiec zamieszkał wraz z
rodzicami piętro niżej. Minęło następnych lat siedem lub osiem,
i zaczęliśmy chodzić do tej samej szkoły. Ha nie chodził
jednak do żadnej z klas, w których uczyłam.
Kiedy
minęły następne trzy lata, mieliśmy okazję poznać się bliżej
na lekcjach prywatnych. Raz w tygodniu schodziłam piętro niżej,
aby pomóc Ha w przygotowaniach do matury i egzaminu na
studia. A potem zostaliśmy kolegami po fachu i współpracowaliśmy
w firmie, którą prowadziłam w latach dziewięćdziesiątych. [Poemat dydaktyczny]
*
W
szkole średniej Ha był uczniem Jot, którego poznałam
jeszcze jako ucznia maturalnej klasy w tamtej samej szkole. Jot,
pochodzący z rodziny, którą można było zaliczyć do
peerelowskiego establishmentu, buntował się przeciwko temu
establishmentowi. W stanie wojennym angażował się jako uczeń, a
potem student, w działania opozycyjne. Duchowo natomiast realizował
się w rastafarianizmie i szeroko pojętej gnozie.
Kiedy
Jot na krótko wrócił do naszej szkoły w charakterze
nauczyciela, dla wielu młodych stał się swoistym guru. Imponował
erudycją i elokwencją. Jak zawsze pewny siebie, potrafił ze swadą
głosić swoje racje i w atrakcyjny sposób ukazywać innym drogę
swoich wyborów światopoglądowych.
Potem
nie widziałam Jot przez wiele lat. Zniknął w dalekim dużym
mieście, aż do owego dnia, gdy zobaczyłam go na wieczornej
Eucharystii w moim kościele parafialnym. Po Mszy podeszłam i
spytałam ze szczerym zdziwieniem: - A ty co tutaj robisz? - Jak to,
co? - odpowiedział nieporuszony - Jest niedziela, więc jestem w
kościele!
*
Tamto
spotkanie z Jot przypomniało mi się właśnie wczoraj, gdy
pół godziny po niespodziewanym dzwonku do drzwi, znalazłam się
wraz z Ha w tej samej świątyni, aby wspólnie wysłuchać
ostatniej adwentowej nauki i wspólnie zanurzyć się w tej samej
Komunii. Potem chodziliśmy jeszcze trochę po mieście, i Ha
pochwalił się, że idzie moją drogą – jak to określił – i
na dowód wyjął z kieszeni niewielki brewiarz dla świeckich.
Swego
czasu również z Jot rozmawiałam o tej drodze. Po
nieoczekiwanym spotkaniu po latach, widzieliśmy się jeszcze kilka
razy. Pamiętam, jak spacerowaliśmy brzegiem morza, a Jot w
sztormowym wietrze opowiadał mi, w jaki sposób Pan Bóg dopadł go.
W swojej opowieści używał krótkich, żołnierskich słów, bo też
sceneria jego nawrócenia była żołnierska.
Zdobyła
go Niepokalana, jednym celnym strzałem, gdy podczas ułańskiej
pielgrzymki, w której brał udział z pobudek wyłącznie
patriotycznych, stanął przed Jej figurą rzeźbioną w białym
kararyjskim marmurze. Strzał został wymierzony w sam środek czoła,
w ośrodek myśli – Jot czuł to bardzo wyraźnie. Reszta
była już tylko następstwem tej świętej egzekucji.
*
Ha
zaproponował wczoraj, żebyśmy na trochę dłuższą rozmowę
spotkali się w Wigilię: - Może umówimy się na lunch? - Na lunch
wigilijny? - podchwyciłam - W takim razie zapraszam do siebie. - No
i od razu zrodził się problem, co podać. Co się podaje na taki
lunch? Wymyśliłam, że zupa rybna będzie najbardziej na miejscu.
Szczególnie, że nie muszę jej sama gotować, a zamówiona jak
zawsze będzie dobra.
Przy
okazji muszę poprosić Ha, żeby przypomniał mi, w jaki
sposób został złapany w Bożą sieć. Pamiętam bowiem tylko, że
nie był to jeden strzał, ale cała seria małych strzałów ze
strony Boga i małych kroków ze strony człowieka.
A
więc: w tym roku będę celebrować swój pierwszy wigilijny
lunch. Będzie Ha, będę ja, może Ha przyprowadzi
jeszcze kogoś ze swoich dawnych przyjaciół. No i będzie jeszcze
nasz wspólny dobry znajomy, z którym Ha ostatnio bardzo się
zaprzyjaźnił, i o przyjaźni z którym nie może przestać
opowiadać, ku przerażeniu swoich rodziców: Jezus.
24.12.2009
KOMENTARZE
– tutaj
.