Coś innego

O blogu na blogu pisałam kilka razy. Metablogowałam, jednym słowem. Dzisiaj również sobie trochę pometabloguję, do czego mnie skłania choćby niedawny przełom dwóch umownych miar czasu zwanych latami. Przy okazji spróbuję zadowolić jednego z przyjaciół tego bloga, który to przyjaciel nie tak dawno zasugerował, że byłby zainteresowany przeczytaniem czegoś pod tytułem jak powyższy. Oto więc metablogowa notka - o czymś innym. Choćby o tym, że nie chciałabym zakończyć blogowej twórczości nagle, na przykład w środku rozpoczętej serii tematycznej. Chciałabym natomiast, żeby od dawna zaplanowany tekst pod tytułem „Milczenie w sieci”, od dawna zadedykowany wspomnianemu przyjacielowi, zakończył obecną trzecią (rzeczy trzecie) edycję mojej blogowej aktywności. Na notce pod takim tytułem mogłabym właściwie w ogóle zakończyć blogowanie - ale nie muszę tego robić. Okazji do zakończenia blogowania dostarcza zamknięcie każdego kolejnego cyklu - ale też automatycznie otwiera możliwości nowe.

*

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego wieku, na przełomie przemijającego w naszym kraju czasu gospodarki zwanej socjalistyczną i nadchodzącego czasu gospodarki zwanej rynkową, postanowiłam zacząć robić coś innego niż robiłam dotychczas i założyłam własną firmę, która w dużej mierze robiła to samo, czym zajmowałam się dotychczas, ale teoretycznie mogła zajmować się wszystkim i czymkolwiek, gdybym tylko chciała. Bywało, że siadałam na kanapie i wymyślałam coraz to nowe rzeczy, które mogłabym albo wytwarzać, albo których organizacją mogłabym się zajmować. W sytuacji kończącej się ekonomicznej fikcji oraz chronicznych braków wszystkiego, wszystko było do zrobienia, wszystko było do stworzenia, a ja czułam się tak, jak pewnie czuł się Bóg na progu dnia pierwszego.

Wszystko, o czym teraz mówię, zdarzyło się za sprawą Doktora Zet. W połowie lat osiemdziesiątych zostałam z racji swoich społecznych zaangażowań zaproszona do rady tworzonej właśnie fundacji Doktora Zet, która z perspektywy amerykańskiej miała wspomagać lecznictwo w moim mieście. W jaki sposób lekarz polskiego pochodzenia z amerykańskiego południa trafił na polską północ – nie wiem. W jaki sposób wyobrażał sobie praktyczną pomoc dla biednego jak cały kraj miejscowego lecznictwa – również nie wiem. Działalność fundacji rozpłynęła się bowiem dość szybko w niebycie, a jej jedynymi wymiernymi owocami było zorganizowanie cyklu szkoleń językowych dla pracowników służby zdrowia, przysłanie zza oceanu kilku pudeł przestarzałych angielskojęzycznych książek medycznych oraz nauczenie mnie robienia istotnych notatek.

Z racji zawodu zostałam w ramach tworzonej fundacji wyznaczona przez Doktora Zet do zorganizowania kursów językowych, które obejmowałyby wszystkich lekarzy w naszym mieście oraz innych wybranych pracowników miejscowej służby zdrowia. Wobec ówczesnego deficytu nauczycieli języków zachodnich nie widziałam możliwości zorganizowania tylu grup, o czym powiedziałam Doktorowi Zet. W czasie rozmów rzucałam od czasu do czasu jakieś pojedyncze nazwiska z powątpiewaniem kręcąc głową nad możliwością zebrania większej ekipy uczącej. Któregoś razu zniecierpliwiony Doktor Zet rzucił w moją stronę: - Weź kawałek papieru i zapisz te nazwiska. - Z niedowierzaniem patrzyłam na wydłużającą się pod moją ręką listę. Okazywało się, że w moim mieście jest zatrzęsienie osób, które mogłyby takie szkolenia poprowadzić. - Ja zawsze wszystko zapisuję! - powiedział z naciskiem Doktor Zet. - Każdy najmniejszy pomysł, każdą najmniejszą myśl!

W rzeczywistości grup powstało mniej niż w zamierzeniach, a większość z nich przypadła mnie jako lektorowi w udziale. Zarobiłam wtedy niezłe pieniądze, poznałam osobiście większość uznanych lekarzy w moim mieście oraz nauczyłam się jednej z podstaw skutecznego działania – zapisywania myśli. Bardzo mi się to spodobało. Kiedy do granic naszego kraju zaczął zbliżać się kapitalizm, byłam gotowa do przyjęcia wyzwania. Aby zrobić coś z niczego wystarczyło robić notatki z pomysłów, wystarczyło stworzyć na piśmie bazę potencjalnych współpracowników, wystarczyło zapisać wszystkie możliwe źródła finansowania pomyślanych projektów. Potem realia zredukowały liczbę moich pomysłów i nadały im kierunek zgodny z moim przygotowaniem zawodowym, potem rynek zredukował moją działalność do wymiaru bankructwa, a na samym końcu ja sama zredukowałam do zera pokaźną stertę odręcznie zapisanych małych karteczek ze spisywanymi przez lata myślami, co by tu można było jeszcze zrobić innego.

*

Kiedy bankrutowałam komputery dopiero wkraczały do powszechnego użytku, a najszybszą metodą przesyłania na odległość tekstów był telefaks, w skrócie zwany faksem. Sprzęt komputerowy, który był wtedy w posiadaniu mojej firmy, i który służył głównie do obsługi pierwszych kas fiskalnych, był już na tyle przestarzały, że żaden z poznanych w tamtym czasie komorników nie był nim bezpośrednio zainteresowany, w efekcie czego protokolarnie sprzęt został pozostawiony pod moją opieką.

Komputer, który był w najlepszym stanie postawiłam na biurku w mieszkaniu i z braku lepszego zajęcia, siedząc całymi dniami w domu, patrzyłam z niechęcią na pamiątkę dawnych czasów. Po paru latach z nudów zaczęłam uczyć się jego obsługi, potem stwierdziłam, że niektóre z wcześniejszych pomysłów, które na potrzeby działalności gospodarczej rozwinęłam w formie maszynopisów, mogłabym przenieść do komputera, porządkując je w ten sposób i nadając im formę bardziej profesjonalną. Jeszcze potem odkryłam, że po bankructwie jedynymi wartościowymi rzeczami, które mi pozostały są zachowane duże kartki papieru, na których w najlepszym okresie działalności opracowałam szczegółowo swoje ówczesne pomysły.

Nie znając internetu, który w międzyczasie omotał sobą cały świat, a który mnie początkowo bardzo mierził, siedząc bezczynnie w domu zaczęłam jednak przymierzać się do zareklamowania w tym medium jednego ze swoich wcześniejszych pomysłów, który znajomy właściciel firmy projektującej strony internetowe z uznaniem nazwał – produktem. Nie znając internetu zasiadłam więc u boku jednego z pracowników firmy znajomego i wytrawnemu webmasterowi palcem pokazywałam, co ma zrobić. Ja miałam pomysły, a on miał zapisywać je w języku, którego sama nie znałam. Potem zaczęłam uczyć się internetu od strony użytkownika, moja strona była bowiem już gotowa, a ja musiałam przygotować się do elektronicznego kontaktu z klientami, których ze względu na pewną niszowość pomysłu nie ma zatrzęsienia, ale jest ich na szczęście tylu, że od kilku lat dają jakoś przeżyć zbankrutowanej emerytce.

*
Żywiona przez firmową stronę internetową, wkrótce sama stałam się internetową żywicielką. Na założonym parę miesięcy później blogu karmię swoich czytelników opowiastkami, które czasami przetykam metablogowymi rozważaniami nad blogowaniem. Od piętnastu miesięcy na moim blogu toczy się serial opowiastkowy pod wspólnym tytułem rzeczy trzecie: remanenty, którego końca nie widać. Każdą myśl, każdy pomysł zapisuję bowiem skrupulatnie, mnożąc tematy tak, że życia może mi nie starczyć na ich opowiedzenie.

W notkach z obecnej serii wytrwale czyszczę magazyny swojej pamięci - po co? Jeśli idzie o autorkę, to pewnie po to, żeby łatwiej było dźwigać życie bez balastu przeszłości. Opustoszałe przestrzenie powstają – w jakim celu? Co nowego ma się w nich znaleźć, co ma zamieszkać w moim wnętrzu, co ma je wypełnić: światy fikcyjne czy świat rzeczywisty? Dwa nowe cykle, które mam w zamyśle, czyli w szczegółowych notatkach, zajmują się odpowiednio tymi dwoma światami. I tak powraca mój stary dylemat: pisać czy być pisaną? Decyzja o pisaniu wydaje się należeć do mnie, natomiast decyzja o byciu pisaną jest całkowicie poza zasięgiem mojej woli. W rzeczach pierwszych, w rzeczach drugich i obecnie w rzeczach trzecich opowiadam na blogu to, co kiedyś życie napisało we mnie. Teraz – nie po raz pierwszy w życiu – mogę spróbować zrobić coś innego.



03.02.2011


KOMENTARZE - tutaj


.