Księgobranie

Oto większy z dwóch pokojów w tak zwanym nowym budownictwie, w mieszkaniu usytuowanym w połowie wieżowca z wielkiej płyty, technologii typowej dla przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku. W tamtym czasie wszystkie wieżowce budowane w naszym kraju wyglądały jak ten, w którym dzięki podjęciu po studiach pracy w deficytowym zawodzie, otrzymałam spółdzielcze mieszkanie. Tuż za przejściem z niewielkiego przedpokoju do głównego pokoju ustawiłam pod ścianą po lewej stronie dwa wielkie regały własnego projektu, zbudowane z sięgających sufitu prostych elementów z wiórowej płyty, własnoręcznie pomalowanych białą olejną farbą, z których każdy składał się z obszernej i głębokiej podstawy oraz płytszej nadstawki. Biel regałów zlewająca się z bielą ścian stwarzała wrażenie, jakby książki, równymi rzędami ustawione na wypełniających regały półkach, wyrastały wprost ze ściany pokoju, albo jakby wprost na ścianie zostały zawieszone, a ich grzbiety miały tworzyć różnobarwną plamę stanowiącą element dekoracji wnętrza.

Stojąc twarzą do regałów, na prawo od nich widać było zdobiące białą ścianę pokoju dwie inne kolorowe plamy, które przedstawiałam gościom jako portrety przodków. Każdą z dużych jaskrawych papierowych powierzchni wypełniał w całości rysunek głowy mężczyzny. A więc była to najpierw głowa żołnierza w luźno nałożonym hełmie, a dalej głowa człowieka pracy fizycznej w ciasno na wysokości oczu nasadzonym na nią sześciobocznym pierścieniu pękającej żelaznej nakrętki. O zawodzie człowieka z metalową nakrętką na oczach świadczył rozpięty pod szyją kołnierz robociarskiej kufajki. O narodowości żołnierza w hełmie świadczyła przesłaniająca twarz flaga zbudowana z trzynastu biało-czerwonych poziomych pasów oraz niebieskiego prostokąta w jej lewym górnym rogu, w polu którego umieszczono pięćdziesiąt białych gwiazd. Spod żołnierskiego hełmu na muślinową flagę kładło się mrowie niesfornych prosto-płowych włosów, między którymi można było dojrzeć zarys pacyfki i zwisający z ucha kolczyk z kolorowych paciorków. Umieszczone na ścianie portrety przodków wyrażały moje ówczesne fascynacje: najpierw hippisowską rewoltą w świecie, a następnie rewoltą robotniczą w kraju, oraz równoległą do obu fascynację filmem, której jednym z przejawów było zbieranie filmowych plakatów [1][2].

W narożniku pokoju, jeszcze dalej za książkami i plakatami, ustawiłam duży okrągły stół, będący częścią poniemieckiego (jak wtedy na poniemieckich ziemiach często mówiło się i jak czasami mówi się nadal) kompletu czarnych solidnych mebli stołowych, które wypełniały resztę pokoju, a które przeniosłam do siebie z rozbitego kiedyś domu rodzinnego i symbolicznie tutaj scaliłam, próbując w ten sposób wstecznie przywrócić ład w rodzinnej przeszłości [historie rodzinne]. Nad okrągłym stołem, na wprost wejścia do pokoju, zawisła na ścianie duża pusta rama, również poniemiecka, którą w domu moich rodziców wypełniał wizerunek jakiegoś poniemieckiego młodzieńca. Pusta rama na mojej ścianie czekała na wypełnienie nową treścią, której nadejścia oczekiwałam, i która wkrótce zamieszkała ze mną pod jednym dachem - w symbolu słynnej ikony [3]. Ponieważ ikona i rama nie pasowały do siebie, sporych rozmiarów prosta reprodukcja świętego malowidła, wykonana na płótnie naciągniętym na zwykły drewniany prostokąt, ostatecznie zastąpiła zdobioną ramę, którą w latach następnych zjadły w piwnicy korniki.


Książki wypełniające półki regałów stanowiły radość i kłopot zarazem. Lubiłam otaczać się książkami, ale nie lubiłam ich czytać, co wiązało się z koniecznością tłumaczenia oczytanym gościom mojego nowego mieszkania, żeby nie inicjowali ze mną rozmów na temat mojego księgozbioru, bo ja nie wiem, co ja tam mam w środku tych książek, których od czasu do czasu używałam jedynie do wyszukania potrzebnej w danej chwili konkretnej informacji. Aby do niej dotrzeć, czasami trzeba było przeczytać całą książkę, co w moim przypadku wiązało się na ogół z intensywnym kreśleniem ołówkiem jej kartek, czynieniem notatek na marginesach i na wewnętrznych stronach okładek [Na marginesie]. Ale innym razem wystarczyło przeczytać jedynie rozdział, akapit lub fragment zdania, żeby już wiedzieć, co się wiedzieć miało. Bywało, że wystarczało przeczytanie w księgarni informacji na skrzydełkach książki, tudzież jej obwąchanie, aby nie czuć potrzeby umieszczania jej w prywatnym księgozbiorze. Obserwujący mnie wtedy znajomi mawiali, że (tu żartobliwie wymieniali moje nazwisko) zaliczyła właśnie kolejną lekturę i już wie, co znajduje się w obwąchanej książce.

Były jednak książki niedostępne, które zdobywałam wszystkimi siłami - taką miały moc przyciągania. Należała do niej rozprawka francuskiego dominikanina, którego nazwiska nie pamiętam, na temat symboliki ikony, która znad czarnego okrągłego stołu patronowała mojemu domowi. Trójca Święta schodziła z ikony do mojego życia i wypełniała moją samotność. Andrej Rublow kiedyś tak ją napisał, a ja – wieki potem – tak ją czytałam. Książkę dominikanina musiałam jednak przeczytać również, żeby na tej swojej samotnej drodze mieć pewność, że Nieczytalne czytam dobrze, że nie mylę kierunku, że wody Łaski płyną przeze mnie korytem pewnym, potwierdzonym wiekami tradycji Kościoła, do którego właśnie wracałam. Książki teologiczne, które zaczęły z wolna zapełniać półki regałów, temu celowi głównie służyły – zawarta w nich wiedza pokoleń potwierdzała prawdziwość moich prywatnych odkryć. Nigdy nie było odwrotnie – lektury przychodziły dopiero po bezpośrednim doświadczeniu, dla utwierdzenia w drodze i dla nadania pewności krokom.

*

Zmiany zachodzące w moim księgozbiorze zauważył i nazwał jeden z oczytanych znajomych: - O, widzę, że zmieniasz zainteresowania! Teologia z półki pod sufitem przewędrowała na dół, a na niedostępnej górze znalazła miejsce psychotronika, parapsychologia i tym podobne. W dodatku z jednej półki teologii zrobiły się trzy, i to nabite po brzegi! - Spostrzeżenie znajomego stało się dla mnie cennym odkryciem przebytej niepostrzeżenie drogi. W psychotronice i parapsychologii nie znalazłam ani odpowiedzi na rodzące się we mnie pytania, ani potwierdzeń dla odnajdywanych we własnym wnętrzu odpowiedzi.

Od czasu uwagi poczynionej przez oczytanego znajomego przypatruję się uważnie kolejnym zmianom w księgozbiorze, które za każdym razem mają mi coś do powiedzenia o miejscu, w którym właśnie znalazłam się w swojej wędrówce. W domu moich rodziców nie było wielu książek: atlas, encyklopedia, jeden czy dwa słowniki, kilka prac socjologicznych znajomych ojca z dedykacjami dla dawnego uniwersyteckiego kolegi, trochę innych przypadkowych pozycji z różnych dziedzin, a wśród nich niewielki Nowy Testament, który mnie wtedy w ogóle nie interesował, oraz grecka i rzymska mitologia, która interesowała mnie bardzo. Nie przypominam sobie, żeby w moim domu rodzinnym istniało cokolwiek na kształt biblioteki, a niezbyt liczne książki były rozproszone w różnych miejscach. Książki do poczytania można było zawsze wypożyczyć z biblioteki - szkolnej lub miejskiej - co dość często czyniłam, dopóki nie przestałam czytać na przełomie szkół podstawowej i średniej [Taki charakter].

Natomiast we wczesnym dzieciństwie rodzice nie żałowali mi książek i kupowali odpowiednie dla wieku lektury przy wszystkich możliwych okazjach i bez okazji również. Zanim nauczyłam się dobrze czytać, książki czytała mi mama, ona również recytowała mi różne wiersze i wierszyki – z pamięci. Recytowany, jak również śpiewany repertuar mojej mamy, urodzonej jeszcze pod zaborami, przenosił mnie w odległe czasy: do lat patriotycznej walki o pierwszą niepodległość, i jeszcze bardziej wstecz, do dziewiętnastego wieku z jego poetyką. Ulubioną rymowaną bajkę o pewnej Kasi i o pewnym Królewiczu [4] mama na moje życzenie wiele razy ze swadą powtarzała, a ja za każdym razem po słowach „krwią się ciepłą zalała” dziecięcym głosikiem współczułam biednej dziewczynie: - Dobzie, zie chociaś cieplą!

*

Kiedy po studiach zamieszkałam na swoim, prawdziwy zbiór książek zagościł w moim życiu po raz pierwszy. Na białych regałach pierwszego księgozbioru, obok książek już wymienionych, zgromadziłam wiele kompendiów wszelkiej wiedzy, mając nadzieję, że kiedyś samodzielnie nadrobię braki w swojej edukacji - pochodzące ze wszystkich jej szczebli. Zbierałam również klasykę literatury, z nadzieją, że kiedyś przeczytam zaległe lektury - ze wszystkich szczebli edukacji. Literatura jednak jako pierwsza padła ofiarą konsekwentnie rozpychającej się na półkach teologii. Miejsca na obie nie starczało, więc proza, poezja i dramat z mojego księgozbioru zakończyły swój żywot w miejscowym antykwariacie.

Książki teologiczne często wprawiały mnie w zadumę. Brałam jedną czy drugą do ręki, patrzyłam na okładkę, zaglądałam do środka, mój wzrok padał na jedno zdanie lub dwa, i za chwilę znikałam na bezkresnych oceanach rozmyślań. Formalne studia teologiczne, których przez rok popróbowałam w systemie nauki zaocznej, nie dawały takiej radości wewnętrznego wojażowania, jak swobodne wycieczki po książkach. Może dlatego, a może z powodu nowego i nagłego pomysłu na zajęcie się biznesem, przerwałam naukę, natomiast Pana Boga - również w moim prywatnym księgozbiorze - z zimną premedytacją odstawiłam na półkę trudniej dosięgalną, ponieważ niższe partie regałów miały od teraz służyć lekturom z dziedziny przedsiębiorczości, marketingu, reklamy.

Mieszkanie o białych ścianach, z białymi regałami, na których ustawione książki wyglądały jakby wyrastały ze ściany, rozpłynęło się w bankructwie firmy [Piękne bankructwo], ja natomiast znowu mieszkam w dawnym domu rodzinnym [Pokój nam wszystkim], do którego wróciłam wraz ze swoim księgozbiorem, po drodze pozbywając się różnorodnych poradników przedsiębiorcy oraz balastu kompendiów wiedzy, braków której już nigdy nie nadrobię. Kiedyś dawno, po pierwszym nawróceniu [Świadectwo], mawiałam o sobie – Boży przygłup. Po drugim nawróceniu [Być mniszką], w przykładzie św. Benedykta, "pełnego wiedzy, choć bez wykształcenia, nie uczonego lecz wiedzionego przez mądrość” [5], znalazłam określenie bardziej eleganckie. Jestem ignorantką - coraz bardziej świadomą sensu świętej ignorancji.




18.02.2011


KOMENTARZE - tutaj


.