Internet
po raz pierwszy zobaczyłam w oczach pewnego młodego księdza z
mojej parafii. Ksiądz stał wtedy przy ołtarzu, sprawując
najświętszy z sakramentów, a ja siedziałam w jednej z ławek na
wprost prezbiterium, uważnie wpatrując się w przebieg akcji
liturgicznej. Jak zawsze obejmowałam skupioną uwagą całość
scenerii: ołtarz i celebransa, święte znaki, święte gesty i
święte słowa. Cała byłam obecna w tym, co działo się przed
moimi oczyma, ale tutaj, gdzie ja byłam, nie było stojącego przy
ołtarzu księdza. Rękoma wykonywał wyuczone gesty, ustami
wypowiadał wyuczone słowa, ale on sam był całkiem gdzie indziej.
Jego denerwująca nieobecność, którą odbierałam jak bolesny
dysonans, przyciągnęła moją uwagę do miejsca przy ołtarzu,
które zionęło pustką – pustką nieobecności ubranej w postać
mężczyzny w ornacie.
Szukając
nieobecnego zaczęłam intensywniej wpatrywać się w oczy
celebransa, aby idąc tropem jego wzroku - oderwanego od tu i teraz -
dojść do miejsca, gdzie w tej chwili był, a które tak bardzo
pochłaniało całą jego wewnętrzną uwagę. Gdzieś w głębi
tamten człowiek z kimś żywo rozmawiał, toczył jakąś
niezobowiązującą wymianę zdań, czasami śmiejąc się do
własnych myśli, bez zwracania najmniejszej uwagi na zgromadzonych w
kościele wiernych. Czułam, że nie może doczekać się, aż
uwolniony od liturgicznego obowiązku powróci do przerwanej
pogawędki. W jego wzroku w jakiś sposób dostrzegłam beznamiętny
chłód monitora. Czułam, że tę wewnętrzną wymianę zdań toczy
bardziej z ekranem komputera niż z żywą osobą. Tak jak
wewnętrznie nie było go dla nas obecnych w kościele, tak samo
wydawało się, że nie ma go też w pełni dla tamtego odległego
rozmówcy. Tutaj było jego ciało, tam była jego uwaga, ale on sam
nigdzie nie był w pełni. - Aaa, więc to jest ten internet! -
pomyślałam.
*
Równe
trzy lata temu, jak dziś na progu Adwentu, na jednym z blogów
toczyła się dyskusja na temat wirtualnej zdrady małżeńskiej.
Pretekstem do wymiany zdań stała się notka „Second
Life łączy i rozbija” [1], w której
Krzysztof Leski napisał: Agencje
emocjonują się dziś pozwem rozwodowym 28-letniej kobiety z
Kornwalii. Wędrując po Second Life przyłapała awatar swego męża
na uprawianiu seksu z obcym awatarem żeńskim. Mąż powiada, że
nie rozumie, o co chodzi, a agencje wydają się cytować go z dużym
ładunkiem zrozumienia. - Czy zdrada wirtualna to nie
zdrada? Absurd. W polityce i w biznesie od setek lat znana jest
deklaracja intencji. Oznacza ona, że wprawdzie nic konkretnego się
jeszcze nie wydarzyło, ale strony zgodnie oświadczają, że chcą
zmierzać do takiego czy innego paktu czy kontraktu. - Śmiem
twierdzić, że wirtualny seks jest co najmniej deklaracją intencji,
cokolwiek sprzeczną z aktem małżeństwa, który łączy uprawiacza
z inną osobą. Kropka.
Zabierając
głos napisałam: Szóste: nie cudzołóż! "Słyszeliście,
że powiedziano: Nie cudzołóż! A Ja wam powiadam: Każdy, kto
pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z
nią cudzołóstwa." (Mt 5,27). Za awatarami kryją się
konkretni ludzie, angażujący swoje myśli i emocje w grę. Mąż
skierował swoją uwagę ku innej kobiecie. Działo się to w świecie
fantazji, ale fantazje te (bardzo daleko posunięte) snuł
rzeczywisty człowiek. W sensie moralnym - zdrada miała miejsce.
W
odpowiedzi jeden z komentatorów, Eumenes, stwierdził: Każdy,
kto pożądliwie patrzy na kobietę" Ale on nie patrzył na
kobietę tylko na komputerowo wygenerowaną postać z gry, która z
tą kobietą nie miała wiele wspólnego. Co więcej, nie znam second
life, ale teoretycznie mógł to nawet być facet, który owego
mężczyzny nigdy nie pociągał. Co wtedy? Gra to gra. Może być
nieprzyzwoita i moralnie wątpliwa ale nadal nie różni się to
specjalnie od oglądania pornografii...
Dalej
rozwinęła się ciekawa dyskusja, głównie między Eumenesem i mną,
w efekcie której podjęłam zobowiązanie, z którego jeszcze nie
wywiązałam się: Zadał mi Pan bobu i teraz mam o czym myśleć.
Wcześniej wypowiadałam się głównie na podstawie własnych
doświadczeń i przemyśleń, oraz jakichś wcześniejszych lektur.
Teraz swoje tezy musiałabym podbudować opiniami fachowców w
dziedzinie psychologii i duchowości. Temat zainteresował mnie, więc
będę robić to, co bardzo lubię - przemyśliwać go . Niestety,
znając siebie wiem, że to może trochę potrwać. Jeśli więc Pan
pozwoli, teraz zakończyłabym rozmowę, natomiast za jakiś czas
spróbuję odpowiedzieć Panu - pewnie na swoim blogu.
*
Obecna
notka jest w pewnej mierze osobistym zamknięciem tamtej
niedokończonej rozmowy, co nie znaczy, że znalazłam zapowiadane
opinie znawców psychologii oraz duchowości, które teraz
przytoczyłabym na poparcie stawianych wtedy tez. A twierdziłam
między innymi, że internetowe erotyczne zaangażowania okaleczają
duchowo przede wszystkim nas samych, nawet jeśli po drugiej stronie
wirtualnego romansu mielibyśmy do czynienia z postacią całkowicie
fikcyjną.
Mając
głębokie przekonanie o swojej racji, niezbyt jednak intensywnie
szukałam dla niej przekonującego poparcia. Może dlatego, że
literatura dotycząca wpływu wirtualnej rzeczywistości na duchowe
życie człowieka dopiero z wolna zaczynała powstawać. Rozmyślając
jednak nad tamtą dyskusją znajdowałam w sobie pewien koronny
argument przeciwko angażowaniu się zamężnych kobiet i żonatych
mężczyzn (ale nie tylko ich) w wirtualne przygody, a było nim
oddalanie się od oglądania Boga w drugim człowieku przez
rozproszenie i zaśmiecenie uwagi. Ale na dobrą sprawę, ilu ludzi
nosi w sobie pragnienie, aby widzieć Boga w akcie erotycznym, aby
widzieć Boga w akcie liturgicznym, aby widzieć Boga w Bogu?
Innym
powodem mojego ówczesnego odejścia od drążenia tematu wirtualnej
zdrady było rosnące zaangażowanie w opowiadanie w sieci swojego
życia. I oto dzisiaj zamykam bardzo osobisty potrójny cykl
obejmujący sto notek, w którym napisałam siebie [rzeczy pierwsze], spisałam rodzinne historie [rzeczy drugie], a
teraz kończę remanenty pamięci [rzeczy trzecie]. Jak kiedyś
zapowiadałam, dawne teksty, będące nie tylko świadectwami mojej
osobistej historii, ale poprzez zachowane komentarze również
świadkami historii tego miejsca w sieci, zamknęłam w milczących
wirtualnych sarkofagach – na wieczną rzeczy pamiątkę [blog jako byt]. Wieczna
rzeczy pamiątka - ale czy ktoś wie, ile będzie trwała internetowa
wieczność?
*
Śmiertelna
cisza panuje w potrójnym archiwum tego bloga. Ucichły echa dawnych
internetowych rozmów, w ciszy zamarły dawne spory i dawne żarty. W
pamięci internetu zapisane zostały niki rozmówców, również
tych, których już tutaj nie ma, którzy odeszli w internetowy
niebyt. W notkach jak w śmiertelnej pułapce zamknięte zostało pół
wieku mojego życia. Moja przeszłość została odcięta od mojej
teraźniejszości, a moja teraźniejszość została przygotowana na
przyjęcie nowej przyszłości.
Księdza,
w którego wzroku po raz pierwszy zobaczyłam internet, nie ma już w
naszym kościele. Pozostał jednak w mojej pamięci, jako jeszcze
jedno wspomnienie, które zamykam w wirtualnym milczeniu. Zanim
przeniesiono go do innej parafii, jak to z wikarymi bywa, udzielił
mi jeszcze pamiętnej Komunii. Tamtej niedzieli, pod koniec Mszy
Świętej, jak zawsze nieobecny i niewidzący, szybko zbliżał się
do miejsca na stopniu komunijnym, gdzie klęczałam posłusznie wśród
innych wiernych. Komunikanty jak zawsze nie tyle podawał, co
mechanicznie szuflował do otwartych ust. Coś tam pod nosem bąkał
o Ciele Chrystusa, nie czekając na nasze Amen. Niektórzy
wierni starali się wypowiedzieć to najkrótsze wyznanie wiary tak
szybko, żeby nie zdążył przed tym wetknąć im do ust
komunikantu, ale on był szybszy. Wystarczyło tylko lekko ułożyć
usta do pierwszej litery słowa Amen, a komunikant już
zostawał siłą wciśnięty do ust. I dalej, i następny, i
szybciej, bo internet czeka.
Kiedy
tamtej niedzieli podszedł do mnie z Ciałem Chrystusa, moje usta
pozostały zamknięte. Uderzył w nie raz i drugi białym opłatkiem,
ale moje wargi pozostawały zasznurowane. Trzymał komunikant pod
moim nosem i nie wiedział, co zrobić, a jego nieprzytomne oczka,
coraz bardziej okrągłe, powoli wracały do rzeczywistości, do
świątyni, do świętego zgromadzenia, do tu i teraz.
Patrzyliśmy sobie w oczy i widziałam, jak próbuje przypomnieć
sobie, co ksiądz powinien zrobić w przypadku kontaktu z duchem
nieczystym odmawiającym przyjęcia Chrystusa, ale widziałam
również, że na dobrą sprawę nie wie, co się dzieje. Ujęłam
więc mocno swoją dłonią przegub jego wyciągniętej ręki i
daleko odsunęłam spod swojego nosa. Nie zwalniając uścisku
powiedziałam dobitnie: - Może ja najpierw powiem Amen! Amen!
- I przyjęłam Chrystusa.
z
wieczystą wdzięcznością za owocną obecność
:)
19.11.2011
KOMENTARZE
– tutaj
.