Dlaczego nerwowe niedomagania ostatnich pięciu lat tak wyraźnie łącza się z moim kościołem parafialnym? Pierwszy napad paniki spowodowanej lękiem przed otwartą przestrzenią dopadł mnie na otwartym placu przykościelnym, trzy metry od bezpiecznego, jak wtedy sądziłam, wnętrza świątyni [Klauzura]. Potem okazało się, że wnętrze kościoła, który znam od najmłodszych lat, w którym byłam ochrzczona, i w którym przyjmowałam kolejne sakramenty chrześcijańskiej inicjacji, również napawa mnie lękiem. Jeszcze potem, po raz pierwszy w życiu, właśnie tutaj doświadczyłam zasłabnięcia podczas liturgicznej celebracji i musiałam ratować się ucieczką do bezpiecznej, jak mi się wydawało, zakrystii.
Również uczestnictwo w tegorocznych parafialnych rekolekcjach wielkopostnych było męką - tak bardzo napełniały mnie lęk, słabość, i drżenie. Chociaż przebywanie w innych kościołach w moim mieście nie powoduje we mnie takiego stresu, obecne rekolekcje wielkopostne wypadło mi odbyć właśnie tutaj, u siebie, dwieście metrów od bezpiecznego, jak mi się wydaje, domu. Powody nękającej mnie słabości leżą pewnie w mojej psyche i w moim soma. Dlaczego jednak tak wyraźnie uzewnętrzniają się właśnie w kontekście tej świątyni? Dlaczego, aby uczestniczyć w Mszy Świętej, uciekam taksówkami do innych kościołów w mieście? Czy dzieje się tak dlatego, że wśród znajomych i sąsiadów nie mam nikogo, kto zabrałby mnie ze sobą do naszego – naszego! - kościoła? Czy powody nękającej mnie słabości leżą również w otaczającej mnie polis? [Uzdrowiciel]
Wierzący i praktykujący sąsiedzi i znajomi wiedzą o mojej sytuacji, ale nikt nie przychodzi mi z pomocą. Może gdybym tę lub tamtą osobę opłaciła, tak jak płacę za wyprowadzanie mnie na spacer, nie miałabym problemu z uczestniczeniem w religijnym życiu mojej parafii. Wolę jednak zapłacić za taksówkę i jechać do obcej parafii, do kościoła, który nie wzbudza we mnie lęku. Krótko mówiąc, nie mam człowieka, który zaprowadziłby mnie do Źródła Łaski. Zastanawiam się dlaczego, kiedy patrzę w moim kościele na Święte Zgromadzenie, widzę przede wszystkim bezduszną rutynę liturgicznej machiny, obejmującą kapłanów, osoby zakonne i wiernych (w porządku hierarchicznym) lub wiernych, osoby zakonne i kapłanów (w porządku procesyjnym).
Dlaczego inaczej odbieram oraz inaczej przeżywam wnętrza innych świątyń? Inaczej odbieram również różne inne miejsca. Otwarte przestrzenie o powierzchniach naturalnych, takich jak trawa, ziemia lub piasek, nie budzą tak wielkiego lęku jak kamienne pustynie polbruków i tym podobnych. Czy moja gotycka świątynia parafialna jest zbyt kamienna? I czy jedynie o kamienność budowli chodzi? Ludzie, wśród których spędzam tutaj czas niedzielnych i świątecznych celebracji liturgicznych, również napawają mnie lękiem. Boję się, ponieważ ich po prostu - nie ma. Siadają, wstają, klękają, wykonują liturgiczną gimnastykę, ale ich samych - nie ma. A skoro tak, to również nie ma mnie – dla nich. Gdybym zasłabła, gdybym upadła, pierwszą rzeczą, którą zobaczyłabym, byłby prawdopodobnie czyjś tępy i nieobecny wzrok. [Katolickie kołki]
*
Jednak codzienne poranne msze odprawiane w mojej parafii w dni powszednie - kiedy mogłam jeszcze w nich swobodnie uczestniczyć - postrzegałam nieco inaczej. Na tak wczesne wezwanie stawiał się bowiem kwiat wiernych kobiet: babcie kościelne w moherowych beretach, panie od noszenia peletronów w procesjach, panie od sprzątania świątyni, panie ratujące honor kółek różańcowych. Kobiety prawdziwie pobożne stanowiły kiedyś trzon tych porannych zgromadzeń liturgicznych. To była Armia Pana, to było prawdziwe duchowe wojsko.
Kiedy zdecydowanie weszłam w wiek zwany średnim, jeden ze znajomych proboszczów widząc mnie rozmodloną u siebie w kościele, uśmiechając się rzucił na mój widok: - Oto niewiasta pobożna. - Obruszyłam się wewnętrznie: przecież nie jestem ani tak stara, ani tak zwyczajna. Kiedy jednak w dni powszednie zaczęłam bywać na porannych mszach w mojej parafii, kiedy dokładniej przypatrzyłam się obecnym na nich niewiastom pobożnym, za zaszczyt poczytałam sobie takie określenie.
Patrząc na żołnierską dyscyplinę ówczesnych pobożnych kobiet pomyślałam, że wliczono mnie w ich poczet na wyrost. Kobiety pobożne nie mówiły wiele, ale ich oczy już tak: uważne i widzące. Kobiety pobożne to kobiety Wielkanocnego Poranka. Sama mając uważny wzrok, dostrzegałam ich oczy. Nie ratowałam – jak one - honoru kółek różańcowych, nie nosiłam peletronów w procesjach, nie sprzątałam świątyni. Były jednak przynajmniej dwie rzeczy, które łączyły mnie wtedy z nimi: uważny wzrok i – niemodne nakrycie głowy.
15.04.2011
15.04.2011
KOMENTARZE - tutaj
.
.