Pokój nam wszystkim

I.


Ten pokój bardzo długo nie mógł zdecydować się, czym chce być. W zamyśle miejscowego niemieckiego baumeistra, który ponad sto lat temu zabytkową dziś kamienicę budował dla siebie na dom, miał być zapewne salonem w okazałym mieszkaniu na piętrze. Świadczy o tym wielkość pomieszczenia, jego usytuowanie na planie mieszkania oraz jedna ze ścian, umiejscowiona w sporym wykuszu zawieszonym nad przebiegającą pod nim ulicą – cała zbudowana z trzech wielkich okien z widokiem na park.

Za czasów niemieckiego budowniczego dom powstawał na miejscu dawnych murów miejskich, na skraju miasta, wyłamującego się powoli ze średniowiecznej zabudowy w kierunku nowych terenów pozyskiwanych przez dynamicznie rozwijający się pomorski gród. Za moich – polskich – czasów nowo powstające skupiska peerelowskich blokowisk konsekwentnie przesuwały granice miasta tak, że mój dom znalazł się w samym jego sercu, w centrum gwiaździście zbiegających się głównych arterii - z widokiem na okazałą bryłę neogotyckiego ratusza.

*

Za czasów moich rodziców pomieszczenia w mieszkaniu zajętym przez ojca miesiąc po zakończeniu drugiej wojny światowej - w ramach zasiedlania ziem poniemieckich – często zmieniały swoje przeznaczenie. Rodzice tuż po ślubie lubowali się w nieustannym przemeblowywaniu swoich czterech pokojów. Kiedy po latach utrzymanie ponad stumetrowego mieszkania stało się niemożliwe, zgodzili się na oddanie dwóch pokojów do dyspozycji administracji oraz na podział mieszkania na dwa odrębne - z przejściowym przedpokojem w naszej jego części.

Ponieważ parę lat później utrzymanie ich własnego małżeństwa stało się równie niemożliwe, swoje dwa pokoje podzielili między siebie i każde z nich zamieszkało osobno. Pokój z wykuszem, który w przeszłości służył nam czasami jako salon, a czasami jako sypialnia, stał się kawalerką, która przypadła w udziale mamie. Ojciec swoją kawalerkę urządził w drugim z pokojów - tym, z którego w przyszłości oboje rodzice przejdą do wieczności [The Doors of Perception].

W naszym podzielonym domu moje miejsce zasadniczo znajdowało się w pokoju mamy. Jednak nawet wcześniej, jeszcze w czasach wielkiego czteropokojowego mieszkania, nigdy nie miałam swojego własnego kąta. Jeden z dwóch mniejszych pokojów zawsze zajmowała jakaś samotna - zaprzyjaźniona z nami – lokatorka. Drugi z nich - zwany zimnym pokojem - był właściwie wyłączony z normalnej eksploatacji. W mieszkaniu ogrzewanym wielkimi zdobnymi piecami na węgiel, w tym jednym jedynym pokoju znajdował się prosty piec na koks, w którym się po prostu nigdy nie paliło. Zimny pokój pełnił więc po trosze rolę rupieciarni, w której w cieplejszych porach roku próbowałam w dzieciństwie wykroić jakiś kącik dla siebie.

*

We własnych czterech ścianach – w integralnym dwupokojowym mieszkaniu na jednym z blokowisk w moim mieście - zamieszkałam dopiero po ukończeniu studiów. Mieszkanie to nie było mi bezwzględnie porzebne, skoro wcześniejsze przymiarki do małżeństwa rozwiały się bezpowrotnie. Ojciec nie żył już od kilku lat, z moją leciwą mamą miałyśmy więc do dyspozycji dwa pokoje w starym mieszkaniu, w których mogłybyśmy ułożyć sobie wspólne życie.

Tak przynajmniej moją powinność wobec starzejącej się matki widziała jedna ze starszych sąsiadek, zajmująca inne z wielkich mieszkań w naszej kamienicy, które to mieszkanie w tamtym czasie licznie zaludniała jej bliższa i dalsza rodzina, a w którego pięciu wielkich pokojach obecnie samotnie oczekuje na swą własną śmierć. Wtedy jedynym moim argumentem za wyprowadzeniem się z rodzinnego domu i zamieszkaniem we własnym mieszkaniu, który owa sąsiadka była w stanie zaakceptować było to, że tutaj – ze względu na przechodni przedpokój – nie mogę chodzić nago po mieszkaniu.

Wyprowadziłam się więc do mieszkania, które nie krępowało mojej swobody, ale po latach, w wyniku różnych życiowych zawirowań – wróciłam do rodzinnego domu. Niedługo potem odeszła mama, zostawiając mnie samą w naszych dwóch pokojach, w których, podobnie jak moja leciwa sąsiadka z pięcioma pokojami, i jak nieco mniej leciwa owdowiała nie tak dawno sąsiadka od wspólnego przedpokoju, i ja - najmniej leciwa z trzech samotnych mieszkanek pierwszego piętra - czekam na swój kres.



II.


Pokój z wykuszem bardzo długo nie mógł zdecydować się, czym chce być. Kiedy umierała mama, wydawało się, że mój wcześniejszy powrót do jej domu miał charakter jedynie tymczasowy. Miał być albo krokiem do wykupienia całego mieszkania i scalenia tego, co kiedyś zostało nieopacznie podzielone, albo przystankiem przed całkowitym wyprowadzeniem się z zabytkowej kamienicy do czegoś jednak lepszego niż mieszkanie w blokowisku. Kilka miesięcy po śmierci mamy wszystko z kolei wskazywało, że być może moim następnym domem będzie cela klasztorna [Być mniszką].

W tym samym czasie spadło jednak na mnie bankructwo [Piękne bankructwo], które jednym cięciem przekreśliło każdą z powyższych ewentualności. Zostałam złapana w pułapkę swoich długów i swoich dwóch pokojów z przedpokojem, po którym chodzą obcy ludzie. Pokój z wykuszem od bardzo dawna wymagał generalnego remontu, na który nagle zabrakło pieniędzy. Zabrakło też pieniędzy na uporządkowanie grobu rodziców. Kiedy umarła mama, kazałam zlikwidować stare lastrikowe płyty na rodzinnym grobie. Gdy ziemia po wmurowaniu weń grobowca i po nowym w nim pochówku odpowiednio utwardziła się, nie było już jednak na nic pieniędzy. Ani na nagrobek, ani na remont pokoju, a często nawet na opłacenie czynszu za mieszkanie.

Pokój z wykuszem przez dziesięć lat tkwił w stanie przejściowym, w jakim dopadło go moje bankructwo. Dopiero tego lata udało mi się doprowadzić go do porządku i nadać mu zdecydowany charakter. Nie jest salonem ani sypialnią, nie jest również kawalerką - jak kiedyś bywało. Nie jest również wszystkim i niczym, jak miało to miejsce przez ostatnie lata. Jak zauważył jeden z moich gości, została usankcjonowana faktyczna funkcja, jaką obecnie pełni: jest gabinetem. Inny z gości powiedział z kolei, że z wielkimi pozbawionymi firanek oknami wychodzącymi na zieleń parku, z prostymi roletami, z półkami pełnymi książek, wielkim biurkiem w wykuszu, ze sztukaterią sufitu i piecem wyglądającym trochę jak kominek - ma w sobie coś oksfordzkiego.


*


Zastanawiając się, jaki charakter nadać remontowanemu pokojowi, brałam przede wszystkim pod uwagę wygodę osób, które są moimi najczęstszymi gośćmi. Tak się ułożyło, że nie są to znajomi, jak za dawnych lat bywało, lecz obcy, którzy trafiają do mnie jako klienci, by z czasem zostać znajomymi, którzy otwierają przede mną swoje serca i dzielą się ze mną swoim życiem. Pieniądze, które ze sobą przynoszą pozwoliły mi kiedyś spłacić część długów, a teraz wyremontować pokój z wykuszem – przede wszystkim dla nich. Krewni, którzy czasami mnie odwiedzają, będą musieli pogodzić się z gościną gabinetową.

Pieniądze na remont pokoju przyszły wtedy, kiedy ja pogodziłam się z - permanentnością tymczasowości swojej sytuacji. Pieniędzy starczyło nawet na odświeżenie ścian i parkietu w drugim pokoju, i nadanie mu podobnego stylu, jak pokojowi z wykuszem. Nie scaliłam całego dawnego mieszkania, ale udało mi się przynajmniej wizualnie scalić oba swoje pokoje i spiąć je klamrą odnowionego przedpokoju.

Nie myślę już ani o celi klasztornej, ani o innej przeprowadzce, z wyjątkiem tej na cmentarz, o której ostatni remont dobitnie mi przypomniał. Żyję w swoim tu i teraz, w które nieodwołalnie wpisana jest moja śmierć, niezależnie od tego kiedy i gdzie przyjdzie. Przy okazji remontu pozbyłam się wielu niepotrzebnych rzeczy i zaczęłam myśleć o nagrobku jako kolejnej inwestycji - dopóki jestem w stanie na nią zarobić - aby nie zostawiać tej sprawy na barkach tych, którym kiedyś przyjdzie mnie grzebać.

Ania i Agnieszka, córki dwóch moich kuzynek ze strony mamy, do tego zadania nadają się wyśmienicie. Przez dawne studia tutaj odbyte bardziej od innych krewnych związane są z moim miastem. Przez wiarę - jak wszyscy w rodzinie ze strony mamy - podchodzą do śmierci ze spokojem. Ania w czasach studenckich miała okazję bliżej poznać nie tylko mnie, ale również mamę, którą lubiła, i jej dom, w którym często bywała. Agnieszka, młodsza od niej o kilkanaście lat, studiowała tutaj już po śmierci mojej mamy, więc bliżej poznała tylko mnie.

*

Ania nie zdziwiła się zbytnio, kiedy niedawno zadzwoniłam do niej z prośbą o dopilnowanie mojego pochówku. Po paru dniach skontaktowałam się z nią raz jeszcze, informując, że poprosiłam dodatkowo Agnieszkę o pomoc. - Nic się nie martw. – odparła spokojnie – Obiecuję, że cię pięknie wystroimy do trumny.

Remont, który właśnie zakończyłam, to pewnie moje ostatnie takie przedsięwzięcie przed śmiercią. Jeśli przyjdzie mi żyć tak długo, jak kiedyś wewnętrznie dane mi było odczuć, to pewnie czekają mnie jeszcze z dwa malowania mieszkania, ale nie sądzę, że zdobędę się na remont tak gruntowny jak ten, który tego lata stał się udziałem pokoju z wykuszem.

Żaden remont nie odsłoni już śladów najdawniejszej przeszłości mojego mieszkania, które zostały zatarte remontami wcześniejszymi. Pokój z wykuszem był ostatnim nosicielem śladów przeszłości, o której mówiły liczne uszkodzenia parkietu, zanim zeszlifowały ją ziarna cykliniarki, i którą przypomniały mi kolejne warstwy farb odsłaniane ręką malarza – zanim pokrył je nowy tynk i nowa farba.



23.10.2010


KOMENTARZE - tutaj


.