Dominicanus

Skąd przesłuchujący mnie esbek mógł wiedzieć, że jestem bardzo pobożna, skoro sama tego nie wiedziałam? W pierwszym dniu stanu wojennego - podczas wielogodzinnego przesłuchania - właśnie tak powiedział: - Wiemy, że jest pani osobą bardzo pobożną. - Ja, pobożna? Minęło wtedy siedem lat od początku mojego nawrócenia, a jeszcze nie doszłam do sakramentalnej spowiedzi zarówno z ostatnich, jak z poprzednich siedmiu lat, od kiedy mając lat czternaście czy piętnaście przestałam praktykować. Będąc dorosłą osobą bardzo powoli - z namysłem i z rozmysłem - krok po kroku wracałam do wiary, w której jako niemowlę zostałam ochrzczona, i w której jako dziecko przystąpiłam do pozostałych sakramentów chrześcijańskiej inicjacji.

*

Kilkanaście dni przed początkiem strajków tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku nieoczekiwanie miałam zostać matką chrzestną córki mojej przyjaciółki [O kobiecie, która wiedziała o mnie wszystko]. Powiedziałam wtedy proboszczowi jednej z parafii w moim mieście, w której miał się odbyć chrzest tajemniczego dziecka znikąd, że chociaż zgodnie z wolą matki niemowlęcia mam być chrzestną, to jednak stanowczo odmawiam przystąpienia do spowiedzi i komunii, ponieważ nie rozumiem tych spraw, a nie zamierzam robić rzeczy, których wewnętrznie nie akceptuję. Rozmowa trwała dłuższą chwilę, podczas której proboszcz pewnie musiał usłyszeć coś, co dało podstawę do ogłoszenia werdyktu: - Dusza szuka Boga, może pani zostać chrzestną.

Rok później w tym samym kościele, natychmiast po wyborach do solidarnościowych władz regionalnych, w których powierzono mi stanowisko w prezydium zarządu, pod ciężarem nowej odpowiedzialności przystąpiłam do pierwszej od czternastu czy piętnastu lat komunii, jeszcze bez sakramentalnej spowiedzi, ale z żalem za grzechy tak wielkim, że wypalił moją duszę do bólu. W tym samym kościele, jeszcze jeden rok później, podczas trwających w nim misji, już po wyjściu z internowania, przystąpię wreszcie do spowiedzi. Przez długi czas klęcząc u kratek konfesjonału będę po prostu płakać.

W ten dziwny sposób trzy święte sakramenty – przez tamten chrzest, przez tamtą komunię, przez tamtą spowiedź – wróciły do mnie po latach, a może należałoby powiedzieć, że to ja wróciłam do nich po bardzo długiej przerwie. Kolejny rok później zostałam przewodniczącą stowarzyszenia inteligencji katolickiej w moim mieście, które znalazło życzliwą gościnę u tego samego nietuzinkowego proboszcza, który wcześniej wyraził zgodę na nietypowy chrzest córki mojej przyjaciółki. Wszystkie opisane wydarzenia miały miejsce w nie-mojej parafii, skupionej wokół zabytkowej średniowiecznej świątyni pochodzącej z bardzo dawnych czasów, kiedy w moim mieście funkcjonował klasztor ojców dominikanów.

*

Z czasem zaczęłam domyślać się, w jaki sposób swego czasu esbecy wyrobili sobie zdanie na temat pobożności solidarnościowej działaczki pozostającej pod obserwacją. Śledząc mnie pewnie mierzyli intensywność mojej religijności częstotliwością, z jaką wstępowałam do mijanych świątyń. Nie było wtedy kościoła, do którego nie wstąpiłabym po drodze, szukając w nim tego czegoś, co niedawno pojawiło się w mojej duszy, a czego nie potrafiłam nazwać [Świadectwo].

Wchodziłam do kościołów w swoim mieście, wchodziłam do kościołów w miastach obcych, o czym wiedzieli nie tylko miejscowi esbecy, lecz również zamiejscowa matka mojej pierwszej chrzestnej córki. Kiedy dziecko obrosło rodziną w postaci a-religijnej matki oraz a-teistycznego ojca, stwierdziłam, że nic tam po mnie. Podczas wspólnego z przyjaciółką wakacyjnego pobytu w mieście tysiąca kościołów postanowiłam odejść - bez słowa, gdyż słowa padające między nami przestały służyć zrozumieniu i porozumieniu. Przyjaciółka zauważywszy pewnego dnia, że z miejsca gdzie nocowałyśmy zniknęłam nie tylko ja, ale że brakuje również mojego plecaka, wyruszyła w miasto z plikiem karteczek z moim imieniem, które zamierzała umieszczać na drzwiach kolejnych kościołów, a każda miała informować, że tak się nie odchodzi. Odnalazła mnie w jednej z pierwszych świątyń, do których w poszukiwaniu mnie weszła.

Wędrując najczęściej samotnie po kraju w różnych odwiedzanych miastach odwiedzałam różne kościoły, szukając w nich kontaktu z duchowym wymiarem i z duchownymi sługami duchowego wymiaru. Prosząc ich o rozmowę szukałam czegoś, czego nie potrafiłam wtedy określić: zrozumienia? porozumienia? pouczenia? Przychodziłam i odchodziłam, przechodząc przez życie spotkanych zakonników i księży jak wielu innych wędrowców w wierze. Każda prośba o czas i uwagę spotykała się z życzliwym przyjęciem, każde spotkanie utwierdzało mnie na drodze wiary, ale zasadniczo żadna z rozmów nie miała dalszego ciągu.

Ćwierć wieku minęło między tym, co nazywam pierwszym nawróceniem a nawróceniem drugim. Między drugim nawróceniem a chwilą obecną minęła kolejna pełna dekada i pełny rok. Trzydzieści sześć lat idę drogą świadomej wiary. Teologia duchowości wymienia trzy milowe kamienie nawróceń na tej drodze, nazywając je trzema okresami lub trzema krokami. Przede mną krok ostatni i ostateczny. Skoro etapy drogi, które pozostawiam za sobą, wyraźnie znaczone były śmiercią moich najbliższych – najpierw Taty, a po ćwierci stulecia Mamy – logiczne w tym wzorze wydaje się, że krok ostatni zbiegnie się ze śmiercią ich jedynego dziecka [Trzy, dwa, jeden, zero].

*

Ponad dziesięć lat temu, kiedy sprawy między Stwórcą a mną uległy drugiemu zagęszczeniu, zwróciłam się o rozmowę do zakonnika poznanego wiele lat temu, na którego zawsze mogłam liczyć. Ojciec Marcin, na spotkanie z którym przejechałam wtedy pół kraju, powtórzył werdykt wydany ćwierć wieku wcześniej: - Łaska wtedy, łaska teraz. Jesteś na dobrej drodze. - Kiedy poskarżyłam się, że przez całe życie nie dana była mi osoba potocznie nazywana kierownikiem duchowym, a której brak wydawał się coraz trudniejszy, Ojciec Marcin poradził, jak powinnam kogoś takiego poszukiwać. Dobrze zacząć od zwykłej spowiedzi, żeby zobaczyć, jaki będzie miała przebieg, aby potem ewentualnie poprosić o rozmowę. Jeśli między penitentem a duchownym nawiąże się nić duchowego zrozumienia i porozumienia, można prosić o stałe towarzyszenie na drodze wiary.

Nie bardzo wierzyłam, że znajdę taką osobę. Swego czasu podczas pewnej spowiedzi ksiądz z pewnego zgromadzenia samorzutnie zaproponował, że może służyć mi kierownictwem duchowym, i - w ciągu dwóch tygodni zniknął z pola mojego widzenia, niespodziewanie przeniesiony na całkiem inną placówkę. Mam wrażenie, że Pan Bóg dobrze pilnował i pilnuje, żeby nikt za bardzo nie mieszał w mojej duszy. Zdarzało mi się korzystać z dłuższej – kilkutygodniowej lub kilkumiesięcznej - posługi wybranego spowiednika w rodzimej parafii, ale były to niedługie okresy szczególnie duchowo ciężkie. Kiedy kończył się pewien określony wątek tamtych spowiedzi i sprawy duchowe wracały we mnie do równowagi, również tamci kapłani w ten czy inny sposób byli mi odbierani.

Pewien polecony mi przyjezdny spowiednik, u którego spowiadałam się podczas rekolekcji w jednym z kościołów w moim mieście, albo sam zaproponował mi duchowe prowadzenie, albo zgodził się na nie - szczegółów już nie pamiętam - z jednym jednak stanowczym zastrzeżeniem, że rozmowy będą odbywać się wyłącznie w konfesjonale. Chociaż maryjna lektura zasugerowana podczas wspomnianej spowiedzi okazała się nad wyraz duchowo owocna, ja jednak jakoś nie skorzystałam z takiego zaproszenia do dalszych kontaktów. Być może kapłan ten tylko po to pojawił się w moim życiu, aby zwrócić moją uwagę na Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny.

Rozmyślając nad tym wszystkim zaczęłam odkrywać, że przecież przez wszystkie dorosłe lata miałam jednak kogoś, kogo mogłabym nazwać powiernikiem duchowym, chociaż mieszkaliśmy daleko od siebie i spotykaliśmy się bardzo nieregularnie, czasami po wielu latach przerwy. Ojciec Marcin – czyż to nie on bardzo dawno temu został mi niepostrzeżenie dany? Nigdy nie prosiłam go o jakieś szczególne prowadzenie, nigdy o takich sprawach nie rozmawialiśmy – on po prostu w moim życiu był.

*

Trzydzieści sześć lat idę drogą świadomej wiary, w tym przez lat trzydzieści trzy w dyskretnej i nienarzucającej się obecności dominikanina. Kiedy kończyłam uniwersytet i opuszczałam miasto swoich studiów, Ojciec Marcin przez krótki czas był duchowym opiekunem absolwentów uczelni tego miasta. Zaniedbawszy w okresie młodzieńczego buntu życie wiary, w wierze wchodząc w dorosłość postanowiłam nadrobić zaległości przez udział - w praktyce raczej sporadyczny - w comiesięcznych spotkaniach dla absolwentów, które organizował i których gospodarzem był założyciel i redaktor naczelny nowopowstałego dominikańskiego miesięcznika „W Drodze” - Marcin Andrzej Babraj OP.

Czy do pierwszej spowiedzi u Ojca Marcina trafiłam przypadkowo, czy tamten konfesjonał wybrałam świadomie, tego już nie pamiętam, jednak samą spowiedź zapamiętałam bardzo dobrze. Do kratek konfesjonału przyszłam wtedy ze sprawą, która mnie męczyła, a której nie potrafiłam nazwać inaczej, niż stwierdzając krótko, że nie ma we mnie wiary, nadziei i miłości. Sposób, w jaki zostałam potraktowana ośmielił mnie do poproszenia o rozmowę, na którą zostałam zaproszona do założonej książkami redakcji miesięcznika. Opowiedziałam o swoim nawróceniu i o swoich poszukiwaniach tutaj rzeczywistości nie-z-tutaj, której dane mi było dotknąć. Zapamiętałam słowa Ojca Marcina, że to łaska, i jeszcze że to – wiara przeżywana egzystencjalnie. Pełne znaczenie tego sformułowania zrozumiałam po pewnym czasie.

Podczas ponad trzydziestoletniej znajomości osobiście rozmawialiśmy może dziesięć razy, ale nawet po wieloletnich okresach milczenia z mojej strony dominikanin doskonale pamiętał owieczkę ponownie szukającą duszpasterskiej pomocy. W okresie, gdy przez lat dziesięć kierując kikowskim klubem organizowałam okresowe rekolekcje, Ojciec Marcin z kaznodziejskiego zakonu dominikanów trzy razy w roku polecał mi wybranych współbraci do głoszenia otwartych rekolekcji dla inteligencji w naszym mieście. W ten sposób, słuchając wraz z innymi nauk głoszonych przez kwiat dominikańskich kaznodziejów, w tym rocznego cyklu comiesięcznych rozważań nad Eucharystią, miałam okazję w sposób praktyczny uzupełniać braki we wcześniejszej edukacji i formacji religijnej. Dwukrotnie rekolekcje głosił osobiście Ojciec Marcin, który mieszkał wtedy pod dachem naszego nietuzinkowego kapelana, proboszcza podominikańskiej parafii, i który swojego gospodarza zawsze bardzo dobrze wspominał. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku dominikanie przymierzali się nawet do odzyskania swojego kościoła w naszym mieście, ale na przymiarkach się skończyło.

W tamtym samym czasie, na fali ustrojowej transformacji, porzuciłam religijną gorliwość na rzecz biznesowej przedsiębiorczości, aby, jak w życiu duchowym bywa, upaść - po to, żeby potem dać się Bogu znowu podnieść wyżej-czyli-głębiej niż poprzednio. Upadki duchowe, odpowiednio wykorzystane, mogą stanowić trampolinę do odbicia w-górę-czyli-w-głąb. Kiedy Ojciec Marcin, jak zawsze gotowy służyć czasem i rozmową w kluczowych momentach mojej duchowej wędrówki, po raz drugi potwierdził prawdziwość i prawidłowość kierunku, w którym podążałam za Tym, który mnie prowadził, otworzyłam przed nim serce, mówiąc o natchnieniu, które zdaje się prowadzić mnie do pewnego klauzurowego klasztoru [Być mniszką]. Ponownie otworzyłam przed nim serce, kiedy w tym samym klasztorze spostrzegłam rzeczy wołające o pomstę do nieba. Tam zresztą przede wszystkim - do Nieba - zaniosłam swoją skargę, a kiedy Niebo stworzyło dogodną sytuację, swoją skargę oficjalnie skierowałam do Watykanu, tym samym podcinając gałąź, na której siedziałam. Ojciec Marcin pozostał więc moim jedynym powiernikiem duchowym, a internetowy blog jedynym adresatem moich listów z wiary.

*

Od dawna obiecywałam Ojcu przesłanie niektórych tekstów zamieszczanych na blogu, ale jakoś nie mogłam zabrać się do wysłania wydruków, które od roku czekały na zapakowanie do koperty i zaadresowanie tej ostatniej. W takich chwilach mam zasadę nie robić niczego na siłę, lecz czekać aż przyjdzie odpowiedni moment i odpowiednie natchnienie. Tym razem, kilkanaście dni temu, postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce i materiały wreszcie wysłać. Kiedy po tygodniu od ich nadania zadzwoniłam do Ojca, okazało się, że jeszcze ich nie otrzymał, czym był bardzo zdziwiony i obiecał sprawę wyjaśnić na klasztornej furcie, gdzie odbierana jest przychodząca korespondencja. Kiedy zadzwoniłam ponownie następnego dnia, poprosił, żeby przypomnieć, w jakiej sprawie dzwonię, a kiedy to zrobiłam, stwierdził, że przesyłka dotarła. Uzmysłowiłam sobie, że człowiek, z którym rozmawiam ma już prawie osiemdziesiąt lat, i że pewnie porządkuje swoje własne życie, swoje sprawy, swoje teksty. Na początku rozmowy wspomniał, że nie ma wiele czasu, ponieważ ma jeszcze sporo czytania, ale potem od słowa do słowa sam rozmowę przeciągał. Jak zawsze otwarty na człowieka i ciekawy człowieka, chciał wiedzieć jak sobie radzę w życiu. Czułam, że mimo kurczącego się czasu pragnie kontaktu z tymi, którym kiedyś zawsze swoim czasem służył. I wyobraziłam sobie, że gdy w swej wędrówce dojdę do miejsca, które teologowie duchowości nazywają trzecim okresem życia duchowego, Ojciec będzie po drugiej stronie, aby tam potwierdzić skinieniem śnieżnobiałej głowy: - Tak, to jest Bóg. Poznałaś wreszcie tak, jak sama zostałaś poznana.



Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość. (1 Kor 13, 10 – 13)



10.12.2010


KOMENTARZE - tutaj


.