Taki pejzaż

Szczere zdziwienie zapanowało w okolicy, kiedy mieszkańcy sąsiednich wiosek usłyszeli, że do wsi - której na potrzeby tej opowieści damy nazwę Rudawa Wielka - przywieziono dzieci na letni wypoczynek. Budynek szkoły w Rudawie był co prawda solidny i pojemny, ale żeby urządzać tam kolonie czy obozy? Co innego zgrupowanie, na które nie tak dawno temu z terenu województwa zwieziono do wsi kilkuset nastoletnich chłopców o jasnych włosach i niebieskich oczach.

*

Wieś tworzyło trzydzieści parę rozsypujących się parterowych domów z czerwonej cegły, nad którymi wyraźnie górowały dwie budowle: przysadzista bryła szkoły położonej po jednej stronie wiejskiej drogi oraz wysmukła wieża kościoła umiejscowionego po jej drugiej stronie. Była to jedyna we wsi ulica, piaszczysta w dni suche, błotnista podczas deszczu. Droga otaczała kościół pętlą, pod powierzchnią której podczas prac melioracyjnych odkryto liczne ludzkie szczątki. Złoża kości zakopanych poza terenem przykościelnego cmentarza okazały się, jak nam powiedziano, pamiątką po zarazie dziesiątkującej maszerujące tędy wojska napoleońskie. Po zakończeniu robót melioranci na powrót zakryli znalezisko warstwą piachu.

Dzieje kościoła sięgały jeszcze głębiej w przeszłość, do epoki baroku, którego ślady były szczególnie widoczne w jego wewnętrznym wystroju. Na uczestników liturgii spoglądały zewsząd wyolbrzymione twarze tłustych aniołków, a z malowideł zdobiących elementy wyposażenia straszyły czarne potwory. Chwilami miałam wrażenie, że dawny malarz zawarł w nich wizję psa dyrektorki szkoły, wielkiego czarnego doga biegającego samotnie po wsi. Mówiono, że jego psia samotność wynika z obojnactwa, co potwierdzałaby towarzyska obojętność, z jaką traktowała go sfora innych psów, z którymi - zdezorientowany - nieustannie próbował się zaprzyjaźnić.

Szkoła, w której latem można było zakwaterować dzieci i młodzież, składała się z dwóch części. Parterowy barak pamiętający pruskie czasy złączony był z postawionym w czasach peerelu szarym dwupiętrowym budynkiem, zwieńczonym czerwonym dachem. Obok szkoły stał przy drodze inny historyczny obiekt, dawna sala ludowa, również za pruskich czasów wybudowana, w której w latach ostatnich urządzono salę gimnastyczną. Fragment starego ornamentu zdobiącego jej sufit zagrał w zagranicznym filmie, w którym wystąpili jasnowłosi i niebieskoocy nastolatkowie zwiezieni z całego województwa do Rudawy.

*

Do wsi przyjechaliśmy rok po zakończeniu zdjęć plenerowych i dwa miesiące przed światową premierą filmu, w którym główny bohater czuwa nad bezpieczeństwem kilkuset chłopców zgrupowanych w specjalnym garnizonie szkoleniowym dla wyselekcjonowanej hitlerowskiej młodzieży, a przemierzając konno, w towarzystwie psów, okoliczne wioski i lasy łowi do niego nowych kandydatów.

Letnia szkoła językowa dla dzieci zajęła pierwsze dwa tygodnie naszego pobytu. Drugie dwa tygodnie wypełniła taka sama szkoła dla młodzieży. Przywoziliśmy i wywoziliśmy autokarem uczestników, kadra natomiast zasadniczo nie zmieniała się. Od kilku lat w stałym gronie wychowawców i lektorów jeździliśmy z powierzanymi nam dziećmi w różne zakątki kraju. W Rudawie Wielkiej, o której rok wcześniej dowiedziałam się od przypadkowo spotkanego trenera chłopców o niebieskich oczach, byliśmy po raz pierwszy.

Pomoc medyczną tradycyjnie zatrudniliśmy na miejscu. Tym razem była to pochodząca z sąsiedniej wioski młodziutka absolwentka szkoły medycznej, która od razu wtopiła się w nasze grono. Od niej dowiedzieliśmy się, że przed nami nikt nigdy żadnych kolonii czy obozów tutaj nie organizował, nie licząc oczywiście drobnego epizodu ze statystami filmowymi. Okazało się również, że nasza pielęgniarka jest jedyną osobą z tych terenów, z którą można porozmawiać, i która potwierdziła nasze przypuszczenia, że działo się tak dlatego, że nie z Rudawy Wielkiej pochodziła.

*

We wsi - podczas miesięcznego pobytu – udało nam się zamienić kilka słów z jednym mieszkańcem, znanym artystą ludowym. Dwóch sprzedawczyń w dwóch położonych obok siebie konkurencyjnych sklepach spożywczych nie można liczyć, gdyż kontakt z nimi miał charakter czysto oficjalny, a poza tym nie wiadomo, czy nie dojeżdżały do pracy z innych miejscowości.

W charakterze kucharek i sprzątaczek szkoła zatrudniała kobiety z Rudawy, ale gdy próbowaliśmy z nimi rozmawiać, potrafiły jedynie bezradnie uśmiechać się i bezwolnie przytakiwać wszystkim naszym słowom, a po zakończonej pracy znikały bez śladu. Odnosiłam wrażenie, że ich łagodność i dobroć były pozorne, a pielęgniarka tylko potwierdziła moje przypuszczenia.

Wieś sprawiała wrażenie wymarłej. Czasami ktoś przemknął chyłkiem do jednego ze sklepów i szybko załatwiwszy sprawę znikał. Do kościoła w niedzielę przychodziły pojedyncze osoby i po mszy rozchodziły się bez słowa. Miejscowy ksiądz nikogo nie zatrzymywał, z nikim nie rozmawiał, i tak jak jego parafianie, rozpływał się po mszy w powietrzu. Mówiono, że jest alkoholikiem.

Mogliśmy mieć wrażenie, że jesteśmy panami tego miejsca, gdyby nie dostrzegany od czasu do czasu ruch firanki w jakimś oknie, który przypominał nam, że nie jesteśmy we wsi sami, i że jesteśmy obserwowani. Najbezpieczniej czułam się przekraczając na powrót bramę szkoły.

W murach szkoły nie odczuwałam lęku nawet wtedy, gdy pewnego późnego wieczora ogarnął mnie dziwny niepokój. Okazało się, że w tym samym czasie jeden z kolegów czuł się podobnie zaniepokojony. Podczas obchodu sypialń odkryliśmy, że w jednym z pokojów grupka starszych dziewcząt bawiła się w wywoływanie duchów.

Wiele razy w centrum wsi urządzaliśmy duże ognisko. Były śpiewy, były śmiechy, były kiełbaski. Nigdy nikt z miejscowych nie pojawił się w kręgu ognia. Raz tylko jakiś człowiek przejechał na rowerze w pobliżu ogniska. Nikt nie chodził po wsi. Nie było żadnych dzieci. Drzwi domów pozostawały zamknięte, a okna pozostawały ciemne.

*

Miejsce w środku wsi, gdzie można było rozpalić ognisko, pokazał nam miejscowy artysta ludowy. Mieszkał niedaleko, w jedynym chyba zadbanym gospodarstwie. Gospodarstwo było właściwie więcej niż zadbane, było ustrojone – rzeźbami artysty. Rudawa Wielka jako wieś na pewno nie była zadbana, ale - o czym jeszcze nie wspomniałam - ustrojona była. Wszystkie wolne przestrzenie i powierzchnie zapełniały różnorodne wytwory sztuk plastycznych.

Miejsce na ognisko otaczały przeróżne kompozycje z drewna: a to wielkie wypolerowane pnie drzew, a to drewniane listwy układające się w pawi ogon, a to jakaś inna rzeźba w drewnie. Środek wiejskiego bajorka zdobiła rzeźba z cementu. Jedna ze szczytowych ścian jakiejś obory w pobliżu sklepów była zabudowana kilkudziesięcioma cementowymi ptasimi domkami o zaślepionych wejściach.

Miejscowy artysta był inicjatorem ogólnopolskich plenerów plastycznych, których terenem artystycznego oddziaływania była cała wieś. Uczestnicy mieszkali w szkole, a owoce ich malarskiej działalności zdobiły również jej wnętrze. Przez miesiąc żyliśmy wśród ścian gęsto pokrytych kolorowymi płótnami, wśród których dominowała twórczość pewnej artystki, tematycznie oscylująca między nocnymi scenami z motywem krzyża, a rozbuchanymi kolorystycznie wizerunkami nagich kobiet o zwielokrotnionych biustach.

*

Kiedy letnia szkoła rozgościła się w Rudawie, podesłano nam dwie uczestniczki z najbliższej okolicy. A. mieszkała w pobliskim miasteczku i skończyła właśnie tamtejszą szkołę podstawową. Druga z dziewczynek, nosząca bardzo egzotyczne imię, była o sześć lat młodsza. K. pochodziła z niewielkiego przysiółka i niedawno zaczęła uczęszczać do szkoły podstawowej w Rudawie. A. była pogodną i towarzyską blondynką. K. żyła w swoim wewnętrznym świecie, z którego wysyłała sygnały, na które czasami trudno było odpowiedzieć. Nosiła długie rozpuszczone ciemne włosy, spod których patrzyła na świat wielkimi czarnymi oczyma.

Inicjatorką wieczornego wywoływania duchów była A.. W grupie, do której trafiła szybko zaprzyjaźniła się z nowymi koleżankami i opowiedziała im miejscową ciekawostkę o duchu nawiedzającym szkołę. Kiedy wyjaśniłam, że dusz zmarłych nie należy niepokoić i poprosiłam o zaprzestanie tych praktyk, dziewczyny posłuchały. Od tej pory ani ja, ani mój kolega, nie odbieraliśmy żadnych niepokojących wrażeń.

K. nigdy przedtem nie uczyła się języka obcego. Widać było, że nauka nie sprawia jej radości, a każde niepowodzenie kwitowała płaczem. Wolała śpiewać i opowiadać historyjki, jak na przykład tą o drewnianym domku na szkolnym placu zabaw. W opowieści K. był to dom trupów, a swoją przejmującą opowieść zakończyła odśpiewaniem popularnej niegdyś piosenki, która w jej wersji zaczynała się słowami: Anna Maria martwą ma twarz.

*

Rudawa Wielka nie dostarczała wielu atrakcji. Mieliśmy jednak, jak zawsze, dokładnie opracowany plan różnorodnych zajęć językowych, sportowych i towarzyskich, dzięki czemu nikt nie odczuwał ich braku. Duże zadbane boisko oraz filmowa sala gimnastyczna zapewniały dzieciom sporo ruchu. Żałowaliśmy tylko, że nie dało się korzystać z kąpieli w pobliskim jeziorze. Maluteńka plaża w nieodległej Rudawie Małej okazała się służyć okolicznemu bydłu jako wodopój i pozostawiane na niej krowie placki nie sprzyjały kąpieli. Miło jednak było na własne oczy zobaczyć chociaż takie ślady życia w tej martwej okolicy.

Przy wjeździe do wsi od strony głównej szosy znajdowała się kiedyś mleczarnia. Położona dość daleko od drogi, z oddalenia sprawiała wrażenie zamkniętej i zrujnowanej. Na drugim krańcu wsi, przy drodze prowadzącej w pola, usadowiły się dwa wspomniane sklepy spożywcze. Jeszcze dalej, poza obrębem wsi, odkryliśmy nowoczesną wieżę przekaźnikową, na której zwiedzanie wybraliśmy się pod koniec naszego pobytu w Rudawie Wielkiej.

Wędrując przez bezludną wieś, wyobrażaliśmy sobie przebiegające tędy rok wcześniej - w szyku czwórkowym - tabuny chłopców o jasnych włosach i niebieskich oczach. Kiedy kierując się w stronę wieży opuszczaliśmy zabudowania, minęliśmy jeden z miejscowych sklepów. Jego właściciel wywiesił właśnie nad wejściem ręcznie wymalowany transparent: U nas najtaniej!

*

Stojąc w laboratoryjnie czystych pomieszczeniach wieży, spoglądaliśmy z jej wysokości na leżącą nieopodal wioseczkę, z której za dzień czy dwa mieliśmy na dobre wyjechać. Piaszczysta droga, wieża kościoła i bryła szkoły – jedynie te obiekty były wyraźnie widoczne. Rozpadające się domki z czerwonej cegły ginęły wśród zieleni, albo zlewały się ze sobą w jedno. A wokół wsi, aż po horyzont widać było tylko zieleń łąk.

Pomieszczenia wieży wypełniał świdrujący szum. - Słyszycie tutaj cały świat. - wyjaśnił pracownik firmy telekomunikacyjnej nadzorujący pracę stacji przekaźnikowej. - Ten szum to płynące tymi łączami wiadomości agencyjne z całego świata, sygnały telewizyjne, giełdowe notowania, wyniki totolotka. Czy ktoś z was ma telefon komórkowy? - Pokręciliśmy przecząco głowami. - Jeśli kiedyś będziecie korzystać z tego urządzenia, wasze rozmowy też tędy będą płynąć.

O internecie nikt ze stojących na wieży nie wspominał. Dziś w cyberprzestrzeni, która wtedy dopiero zaczynała łączyć ludzi, bez trudu odnajduję obie dziewczynki – A. i K.. Pierwsza z nich jest obecnie biologiem, druga jeszcze studiuje. Z A. mieliśmy zresztą kontakt również po wyjeździe z tamtej wioski. Wzorem wielu innych dzieci, zaczęła bowiem regularnie jeździć z nami na letnie obozy w innych stronach kraju. Do Rudawy nigdy nie wróciliśmy.

Przy okazji kolejnej letniej szkoły językowej dowiedzieliśmy się od A. o dalszych losach ducha nawiedzającego rudawską szkołę. Po naszym w niej pobycie stał się on tak niespokojny, że trzeba było interwencji egzorcysty. Natomiast miejscowy ksiądz ponoć rozpił się jeszcze bardziej i pewnego dnia zniknął bez śladu, zostawiając kościół na pastwę miejscowych kur, które korzystając z otwartego wejścia rozgościły się we wnętrzu świątyni.

Jak przez mgłę przypominam sobie słowa A., że w rudawskiej szkole miało kiedyś miejsce samobójstwo. Zdaje się, że powiesiła się jedna z nauczycielek. Czy dobrze pamiętam, że kochała się w miejscowym księdzu? W internecie nie znalazłam o tym żadnej informacji. Czytam natomiast o wsi i dowiaduję się, że ma długą i dobrze udokumentowaną historię sięgającą trzynastego wieku. Nie ma jednak żadnej wzmianki o pomorze dziesiątkującym wojska napoleońskie. Wieś wielokrotnie była nawiedzana przez różnego rodzaju zarazy, ale działo się to trzysta lat przed epoką napoleońską.

Dzięki wyszukiwarce dowiaduję się, że miejscowa szkoła uczestniczy w ruchu zielonych szkół. Na towarzyszącym informacji zdjęciu widzę biały budynek o czerwonym dachu. W zieleń wokół szkoły wkomponowano liczne różnorodne rzeźby, których podczas naszego pobytu nie było. W innym miejscu czytam, że rudawskie plenery plastyczne uzyskały rangę międzynarodową. Jeszcze gdzie indziej znajduję zdjęcia kilku nowych artystycznych obiektów włączonych w topografię wsi, jak choćby ta szyja jaskrawo niebieskiej żyrafy wyrastająca w niebo ze ściany jakiejś obory.

K., dziewczynka o egzotycznym imieniu, nie pojawiła się na żadnej z wakacyjnych imprez organizowanych przez moją firmę w latach następnych. Jak czytam w internecie, dzisiaj ma dwadzieścia dwa lata i studiuje filologię języka, który za naszą przyczyną kosztował ją tyle łez. W swoim profilu na jednym z portali pisze, że nie lubi swoich studiów, że woli estradę. Na załączonym zdjęciu widzę drobną dziewczynę o dużych ciemnych oczach i krótkich włosach podobnego koloru. W rękach trzyma jakieś warzywa. Z podpisu wynika, że właśnie gra w spektaklu na jednego aktora i trzy jarzyny.



Dedykacja
w porządku alfabetycznym:

Coryllusowi
Latinitas
Urszuli Domyślnej

z filmowym, literackim i malarskim
pozdrowieniem
:)


05.03.2010

TYTUŁ NOTKI - źródło

KOMENTARZE - tutaj


.