:)
Cyklu część trzecia i ostatnia - w
najbliższy piątek wieczorem. Dzisiaj wrócę tu nieco później :)
Muszę Ci się do czegoś przyznać:
napisałem przy pierwszej części "Kobiet mojego życia"
drugi komentarz i po zastanowieniu usunąłem. "Tchórz"
jestem, jak już wspomniałem wcześniej. Pomyślałem, że zbyt
ostro, zbyt dotkliwie, przedstawiam swoje uwagi. Teraz jednak, po
lekturze drugiej części, nabrałem odwagi, potwierdziłaś bowiem w
jakiejś mierze moją ocenę, a i rozwinęłaś swój wpis o to,
czego brakowało w części pierwszej. Jeśli sobie zażyczysz, to
wkleję usunięty komentarz spod części pierwszej (skopiowałem
przed wycięciem :).
Jedno mam tylko pytanie: czy można wyjść z transseksualizmu? może w Twoim przypadku to nie był transseksualizm?
pozdr.
Jedno mam tylko pytanie: czy można wyjść z transseksualizmu? może w Twoim przypadku to nie był transseksualizm?
pozdr.
Jedno mam tylko pytanie: czy można
wyjść z transseksualizmu?
Czyżbyś stawiał jakieś ograniczenia Bożej wszechmocy?
może w Twoim przypadku to nie był transseksualizm?
Transseksualizm ma wiele odcieni, jak wspomniałam w odpowiedzi na uwagi SławkaP pod notką poprzednią. Podobne "odczucia" w psychice może powodować również schizofrenia. Ja jednak, na ile poznałam siebie oraz zagadnienie transseksualizmu, tak właśnie określiłabym swój poprzedni stan.
Taką ocenę sytuacji przyjęło również 3 moich spowiedników (w różnych okresach dorosłego życia), z których 2 znało bardzo dobrze tematykę. Jeden z nich określił moje zaburzenie terminem nieco łagodniejszym: zaburzenie identyfikacji seksualnej, ale na dobre to na jedno wychodzi. Inny z nich, mój ostatni stały spowiednik, który jest jednocześnie psychologiem, zaakceptował mój pomysł opisania w internecie swojego uzdrowienia. Podobnie żadnych zastrzeżeń do publikacji takiego świadectwa nie wniósł trzeci z nich, który moją duszę zna od 30 lat.
Jeśli sobie zażyczysz, to wkleję usunięty komentarz spod części pierwszej
Odwagi! Wklejaj ;)
Czyżbyś stawiał jakieś ograniczenia Bożej wszechmocy?
może w Twoim przypadku to nie był transseksualizm?
Transseksualizm ma wiele odcieni, jak wspomniałam w odpowiedzi na uwagi SławkaP pod notką poprzednią. Podobne "odczucia" w psychice może powodować również schizofrenia. Ja jednak, na ile poznałam siebie oraz zagadnienie transseksualizmu, tak właśnie określiłabym swój poprzedni stan.
Taką ocenę sytuacji przyjęło również 3 moich spowiedników (w różnych okresach dorosłego życia), z których 2 znało bardzo dobrze tematykę. Jeden z nich określił moje zaburzenie terminem nieco łagodniejszym: zaburzenie identyfikacji seksualnej, ale na dobre to na jedno wychodzi. Inny z nich, mój ostatni stały spowiednik, który jest jednocześnie psychologiem, zaakceptował mój pomysł opisania w internecie swojego uzdrowienia. Podobnie żadnych zastrzeżeń do publikacji takiego świadectwa nie wniósł trzeci z nich, który moją duszę zna od 30 lat.
Jeśli sobie zażyczysz, to wkleję usunięty komentarz spod części pierwszej
Odwagi! Wklejaj ;)
przed lekturą. Bo trudna.
A w jej połowie - wybacz - wybuch serdecznego śmiechu: "kręgosłup tego nie wytrzyma".
I powrót do równowagi. Trudna lektura, jakże trudna lekcja, lecz owocuje.
Pozdrawiam.
A w jej połowie - wybacz - wybuch serdecznego śmiechu: "kręgosłup tego nie wytrzyma".
I powrót do równowagi. Trudna lektura, jakże trudna lekcja, lecz owocuje.
Pozdrawiam.
A w jej połowie - wybacz - wybuch
serdecznego śmiechu: "kręgosłup tego nie wytrzyma".
Wybaczam ;) Sama się z tego śmieję, ale cóż - jestem szczera do końca :)
Wybaczam ;) Sama się z tego śmieję, ale cóż - jestem szczera do końca :)
chciałbym coś już napisać... ale
chyba poczekam do 3/3 :)
Tak, kręgosłup jest najlepszy
:)
pozdr.
pozdr.
Transseksualizm
ja tam się na tym nie znam, ale...
"Zaburzenie to jest trwałe i nieodwracalne. Prowadzi do znacznego dyskomfortu psychicznego, często do stanów depresyjnych, samookaleczeń, nawet samobójstw. Próby leczenia seksuologicznego i psychiatrycznego mające na celu „dostosować” płeć psychiczną transseksualisty do jego ciała nie dają efektów. Jedynym skutecznym leczeniem w tym przypadku jest postępowanie odwrotne, czyli dostosowanie ciała do płci przeżywanej psychicznie. Kuracja obejmuje długotrwałe badania (seksuologiczne, psychologiczne, psychiatryczne, endokrynologiczne, itd.) mające na celu potwierdzenie diagnozy wstępnej wykluczenie innych zaburzeń zdrowotnych, kurację hormonalną i liczne zabiegi operacyjne."
http://www.transseksualizm.pl/portal.php?f=53
ja tam się na tym nie znam, ale...
"Zaburzenie to jest trwałe i nieodwracalne. Prowadzi do znacznego dyskomfortu psychicznego, często do stanów depresyjnych, samookaleczeń, nawet samobójstw. Próby leczenia seksuologicznego i psychiatrycznego mające na celu „dostosować” płeć psychiczną transseksualisty do jego ciała nie dają efektów. Jedynym skutecznym leczeniem w tym przypadku jest postępowanie odwrotne, czyli dostosowanie ciała do płci przeżywanej psychicznie. Kuracja obejmuje długotrwałe badania (seksuologiczne, psychologiczne, psychiatryczne, endokrynologiczne, itd.) mające na celu potwierdzenie diagnozy wstępnej wykluczenie innych zaburzeń zdrowotnych, kurację hormonalną i liczne zabiegi operacyjne."
http://www.transseksualizm.pl/portal.php?f=53
Usunięty komentarz.
Zastanowiła mnie reakcja Agnieszki na Twój wpis, więc jeszcze raz się odzywam. Twój wpis wkracza w intymne i dwuznaczne obszary. Zmusza do myślenia, ale i pozostawia niepokój.
Czy warto odsłaniać to, co mroczne w człowieku? Celuje w tym literatura współczesna, obalając kolejne tabu (czy jeszcze jakiekolwiek pozostało?). A przecież można pisać inaczej o człowieku, choćby tak jak to robiła Orzeszkowa. Polonistyczne mądrale mówią o jej twórczości, że jest tendencyjna, płaska, jednowymiarowa, warto jednak zastanowić się choćby nad wyznaniem Miłosza dotyczącym Pani znad Niemna. Oto, co pisze krajan Orzeszkowej w komentarzu do swojego wiersza "Rozbieranie Justyny" poświęconego bohaterce powieści "Nad Niemnem":
"O Orzeszkowej myślę zawsze z miłością i szacunkiem, jest ona dla mnie przykładem pisarza w służbie dobra. Na pewno wiedziała więcej o mrocznych stronach ludzkiej egzystencji, ale wolała, ze względów, które uważała za wyższe, tej swojej wiedzy nie ujawniać. Jak również rzadko dawała poznać swoje gruntowne wykształcenie, samo-zdobyte dzięki rozległym lekturom. Opisywała ludzi swojej grodzieńszczyzny, drobną szlachtę, Żydów, chłopów, z życzliwością osoby, która ceni tradycję i tradycyjne proste cnoty."
("Uzupełnienie do wiersza" z tomu "Nad brzegiem rzeki")
Tkwi we mnie przeświadczenie, że zanurzanie się w sobie słowem jest złudną i przede wszystkim zgubną terapią. Owszem, literacko może być to wartościowe, ale jednocześnie uwalnia demony wiedzy, która tak naprawdę nie wiadomo, czy jest trafnym nazwaniem tego, co się z człowiekiem dzieje. Żebyś zrozumiała, co mam na myśli, posłużę się jeszcze jednym odniesieniem do literatury. Gombrowicz konstruował człowieka jako wypadkową funkcji społecznych i okoliczności. Jego bohaterowie to nie osoby, lecz to co międzyludzkie. Miotają się od "kultury" do "natury", od szlacheckiego stołu do stajni, od hrabiego do parobka. Są "zrobieni" przez innych oraz przez swe lęki, obsesje i pragnienia. Jest w tym i wołanie Krwi i sztanca konwenansu. Czy to jednak prawda o człowieku? Nie. To tylko jeszcze jedno ujęcie człowieka. Mi np. bardziej odpowiada starożytne i chrześcijańskie postrzeganie - człowiek w kleszczach Losu, człowiek - pole walki osobowych sił dobra i zła. Tymczasem współcześni mędrkowie podpowiadają, że wszystko, co się z nami dzieje, to obciążenie genetyczne, społeczne, biograficzne, natomiast odniesienie do Transcendencji jest czczą spekulacją.
Wydaje mi się, że rozumiem, co w Twoim wpisie zbulwersowało Agnieszkę. Być może zabrakło jej tego, co było obecne w Twoich wcześniejszych wpisach, gdy wkraczałaś w sferę intymną - religijnego naddania. Tutaj zobaczyliśmy Ciebie ukrywającą się, cierpiącą, zadającą cierpienie... człowieka w matni czegoś, co go przekracza i nim włada. Człowieka, który jest sam dla siebie Obcy. Ktoś taki nie może liczyć na akceptację, bo sam nie ma jej dla siebie. Od kogoś takiego ucieka się jak od zapowietrzonego. Ten wpis jest o drapieżniku w klatce. Biednym i groźnym jednocześnie. Albo inaczej: o nowym wcieleniu wilka z bajki o Czerwonym Kapturku – wilka, który chce pożreć również samego siebie. Przyznasz, że nieswojo się robi.
Zastanowiła mnie reakcja Agnieszki na Twój wpis, więc jeszcze raz się odzywam. Twój wpis wkracza w intymne i dwuznaczne obszary. Zmusza do myślenia, ale i pozostawia niepokój.
Czy warto odsłaniać to, co mroczne w człowieku? Celuje w tym literatura współczesna, obalając kolejne tabu (czy jeszcze jakiekolwiek pozostało?). A przecież można pisać inaczej o człowieku, choćby tak jak to robiła Orzeszkowa. Polonistyczne mądrale mówią o jej twórczości, że jest tendencyjna, płaska, jednowymiarowa, warto jednak zastanowić się choćby nad wyznaniem Miłosza dotyczącym Pani znad Niemna. Oto, co pisze krajan Orzeszkowej w komentarzu do swojego wiersza "Rozbieranie Justyny" poświęconego bohaterce powieści "Nad Niemnem":
"O Orzeszkowej myślę zawsze z miłością i szacunkiem, jest ona dla mnie przykładem pisarza w służbie dobra. Na pewno wiedziała więcej o mrocznych stronach ludzkiej egzystencji, ale wolała, ze względów, które uważała za wyższe, tej swojej wiedzy nie ujawniać. Jak również rzadko dawała poznać swoje gruntowne wykształcenie, samo-zdobyte dzięki rozległym lekturom. Opisywała ludzi swojej grodzieńszczyzny, drobną szlachtę, Żydów, chłopów, z życzliwością osoby, która ceni tradycję i tradycyjne proste cnoty."
("Uzupełnienie do wiersza" z tomu "Nad brzegiem rzeki")
Tkwi we mnie przeświadczenie, że zanurzanie się w sobie słowem jest złudną i przede wszystkim zgubną terapią. Owszem, literacko może być to wartościowe, ale jednocześnie uwalnia demony wiedzy, która tak naprawdę nie wiadomo, czy jest trafnym nazwaniem tego, co się z człowiekiem dzieje. Żebyś zrozumiała, co mam na myśli, posłużę się jeszcze jednym odniesieniem do literatury. Gombrowicz konstruował człowieka jako wypadkową funkcji społecznych i okoliczności. Jego bohaterowie to nie osoby, lecz to co międzyludzkie. Miotają się od "kultury" do "natury", od szlacheckiego stołu do stajni, od hrabiego do parobka. Są "zrobieni" przez innych oraz przez swe lęki, obsesje i pragnienia. Jest w tym i wołanie Krwi i sztanca konwenansu. Czy to jednak prawda o człowieku? Nie. To tylko jeszcze jedno ujęcie człowieka. Mi np. bardziej odpowiada starożytne i chrześcijańskie postrzeganie - człowiek w kleszczach Losu, człowiek - pole walki osobowych sił dobra i zła. Tymczasem współcześni mędrkowie podpowiadają, że wszystko, co się z nami dzieje, to obciążenie genetyczne, społeczne, biograficzne, natomiast odniesienie do Transcendencji jest czczą spekulacją.
Wydaje mi się, że rozumiem, co w Twoim wpisie zbulwersowało Agnieszkę. Być może zabrakło jej tego, co było obecne w Twoich wcześniejszych wpisach, gdy wkraczałaś w sferę intymną - religijnego naddania. Tutaj zobaczyliśmy Ciebie ukrywającą się, cierpiącą, zadającą cierpienie... człowieka w matni czegoś, co go przekracza i nim włada. Człowieka, który jest sam dla siebie Obcy. Ktoś taki nie może liczyć na akceptację, bo sam nie ma jej dla siebie. Od kogoś takiego ucieka się jak od zapowietrzonego. Ten wpis jest o drapieżniku w klatce. Biednym i groźnym jednocześnie. Albo inaczej: o nowym wcieleniu wilka z bajki o Czerwonym Kapturku – wilka, który chce pożreć również samego siebie. Przyznasz, że nieswojo się robi.
Nieswojo się robi, gdy się nie ma
doświadczenia, że Bóg wyprowadza. Gdy własne biedy są mniejsze
niż biedy człowieka cierpiącego obok i przerażającego nas
ogromem swego problemu. Boimy się wtedy, że i nas mogłoby spotkać
coś takiego i nie wiadomo, co wtedy. Boimy się spojrzeć na
wszystkie obszary życia, które ów człowiek stracił. Bo w naturze
się nieodwołalnie traci i nic tego nie zwraca.
I najpierw trzeba to przyjąć, co wymaga nie lada odwagi. Zbyt szybko przykładamy plasterki religijne, nie po to, by usłyszeć o łasce wyzdrowienia, ale by usunąć swój lęk przed cierpieniem i "nieobecnością Boga".
Kiedy się cierpi w ciemności, nie ma żadnego "religijnego naddania". Jest ogołocenie. I ufność nie niwelująca ogołocenia.
I najpierw trzeba to przyjąć, co wymaga nie lada odwagi. Zbyt szybko przykładamy plasterki religijne, nie po to, by usłyszeć o łasce wyzdrowienia, ale by usunąć swój lęk przed cierpieniem i "nieobecnością Boga".
Kiedy się cierpi w ciemności, nie ma żadnego "religijnego naddania". Jest ogołocenie. I ufność nie niwelująca ogołocenia.
"Zaburzenie to jest trwałe i
nieodwracalne." itd
ten cytat przypomina mi propagandę homoseksualną, która również twierdzi, że z homoseksualizmu nie da się wyjść i należy w nim trwać, akceptując go w pełni jego "dobrodziejstw".
To, co opisuje Prowincjałka, moim zdaniem jest świadectwem, że transseksualizm jednak może być uleczalny, ale jednocześnie naświetla jego silną zależność (powrót do "rozdarcia" w momencie sytuacji grzechu!) od duchowości człowieka - gdzie przecież sama medycyna, z przyczyn oczywistych, już nie sięga (a czasami wręcz nie uznaje jej istnienia).
ten cytat przypomina mi propagandę homoseksualną, która również twierdzi, że z homoseksualizmu nie da się wyjść i należy w nim trwać, akceptując go w pełni jego "dobrodziejstw".
To, co opisuje Prowincjałka, moim zdaniem jest świadectwem, że transseksualizm jednak może być uleczalny, ale jednocześnie naświetla jego silną zależność (powrót do "rozdarcia" w momencie sytuacji grzechu!) od duchowości człowieka - gdzie przecież sama medycyna, z przyczyn oczywistych, już nie sięga (a czasami wręcz nie uznaje jej istnienia).
"To, co opisuje Prowincjałka,
moim zdaniem jest świadectwem, że transseksualizm jednak może być
uleczalny,>
to nie cytat jest świadectwem. Świadectwem jest to, kim jest dla nas Prowincjałka, jej myśli, które próbuje nam przekazać na swoich blogach, nasze myśli o Niej.
Chyba.
kłaniam się
to nie cytat jest świadectwem. Świadectwem jest to, kim jest dla nas Prowincjałka, jej myśli, które próbuje nam przekazać na swoich blogach, nasze myśli o Niej.
Chyba.
kłaniam się
odsłaniasz kawał nieznanego mi
świata, ale również kawał nieznanej mi mądrości.
dziekuję
dziekuję
Odróżniłbym homoseksualizm od
transseksualności. Moim skromnym zdaniem homoseksualizm to rzecz
nabyta, transseksualizm nie. Poza tym przypuszczam, że Prowincjałki
ani jedno ani drugie nie dotyczy, ale na ten temat w miarę
autorytatywnie mógłby wypowiedzieć się specjalista po
przeprowadzeniu wnikliwych badań.
pozdr.
pozdr.
"Kiedy się cierpi w ciemności,
nie ma żadnego "religijnego naddania". Jest ogołocenie. I
ufność nie niwelująca ogołocenia."
Nie rozumiem.
pozdr.
Nie rozumiem.
pozdr.
Czytam komentarze, dziękuję za nie,
myślę o nich - i o Was - ale odpowiem dopiero po nieco spóźnionym
śniadaniu ;)
Wydaje mi się, że rozumiem, co w
Twoim wpisie zbulwersowało Agnieszkę. Być może zabrakło jej
tego, co było obecne w Twoich wcześniejszych wpisach, gdy
wkraczałaś w sferę intymną - religijnego naddania. Tutaj
zobaczyliśmy Ciebie ukrywającą się, cierpiącą, zadającą
cierpienie... człowieka w matni czegoś, co go przekracza i nim
włada.
Mnie zastanawia, skąd to poczucie braku "religijnego naddania"? Mnie osobiście w opisie Prowincjałki go nie brakuje, nawet gdyby usunęła liczne przecież odwołania do Boga, duchowości, będące świadectwem prześwietlenia już własnej historii przez obecność łaski.
Nie rozumiem również, skąd potrzeba czy przypuszczenie, że nietrafnie opisała (a wcześniej zrozumiała) swój problem? Nie sądzę, by współczesne definicje z nauk szczegółowych posiadały całość refleksji nad takimi zjawiskami, a zwłaszcza nad ich pochodzeniem: wrodzone czy nabyte. Lubię czytać relacje i świadectwa, bo są nieobarczone założeniami, zawsze obecnymi w naukach szczegółowych.
Co do "wrodzoności" i "nabytości": jeśli nie znamy jasno źródła problemu, możemy wysnuć fałszywe wnioski. Same pojęcia "wrodzone-nabyte" przeformułowują się, gdy się zapoznamy z innymi teoriami pochodzenia tych zjawisk niż powszechne we współczesnej psychologii, psychiatrii czy seksuologii.
Dziedziny te nie uzwględniają np. wyborów duchowych jako wpływających również na warstwę psycho-fizyczną, odciskających się w niej i być może jako już "cielesne" skutki przekazywanych następnym pokoleniom.
Mnie zastanawia, skąd to poczucie braku "religijnego naddania"? Mnie osobiście w opisie Prowincjałki go nie brakuje, nawet gdyby usunęła liczne przecież odwołania do Boga, duchowości, będące świadectwem prześwietlenia już własnej historii przez obecność łaski.
Nie rozumiem również, skąd potrzeba czy przypuszczenie, że nietrafnie opisała (a wcześniej zrozumiała) swój problem? Nie sądzę, by współczesne definicje z nauk szczegółowych posiadały całość refleksji nad takimi zjawiskami, a zwłaszcza nad ich pochodzeniem: wrodzone czy nabyte. Lubię czytać relacje i świadectwa, bo są nieobarczone założeniami, zawsze obecnymi w naukach szczegółowych.
Co do "wrodzoności" i "nabytości": jeśli nie znamy jasno źródła problemu, możemy wysnuć fałszywe wnioski. Same pojęcia "wrodzone-nabyte" przeformułowują się, gdy się zapoznamy z innymi teoriami pochodzenia tych zjawisk niż powszechne we współczesnej psychologii, psychiatrii czy seksuologii.
Dziedziny te nie uzwględniają np. wyborów duchowych jako wpływających również na warstwę psycho-fizyczną, odciskających się w niej i być może jako już "cielesne" skutki przekazywanych następnym pokoleniom.
Dziedziny te nie uzwględniają np.
wyborów duchowych jako wpływających również na warstwę
psycho-fizyczną
Niektóre czasami jednak częściowo uwzględniają - przykładem może być tzw. wykrywacz kłamstw.
Niektóre czasami jednak częściowo uwzględniają - przykładem może być tzw. wykrywacz kłamstw.
Prowincjałka wspominała, że dwóch
księży zajmujących się tematyką potwierdziło jej
przypuszczenia.
oczywiście tak, ale nie myślałem
tylko o nas, naszej salonowej grupie. Może nie każdy kto czyta z
zainteresowaniem, bądź będzie czytał, nawiązał z Prowincjałką
jakąś wyraźną więź?
:-)))))))))) Nie do końca o taki wpływ
mi chodziło ;-).
Pozdrowienia!
Pozdrowienia!
chciałbym coś już napisać... ale
chyba poczekam do 3/3
Cieszę się, że jednak już teraz coś piszesz - sprowokowany przez Kisiela ;)
Cieszę się, że jednak już teraz coś piszesz - sprowokowany przez Kisiela ;)
Tak, kręgosłup jest najlepszy
Eee, inne fragmenty też są niczego sobie ;)
Eee, inne fragmenty też są niczego sobie ;)
"Eee, inne fragmenty też są
niczego sobie ;)"
popieram mojego przedmówcę
popieram mojego przedmówcę
Taa :)
pozdr.
pozdr.
Cytujesz jeden z portali poświęconych
transseksualizmowi:
"Zaburzenie to jest trwałe i nieodwracalne. /.../ Próby leczenia /podkr.moje/ seksuologicznego i psychiatrycznego mające na celu „dostosować” płeć psychiczną transseksualisty do jego ciała nie dają efektów.
Tyle, że ja w swym tekście niczego nie piszę o wyleczeniu z transseksualizmu, lecz o uzdrowieniu. Leczą - lekarze; Bóg uzdrawia, to znaczy: daje zdrowie. Możesz nie wierzyć, że Bóg ma taką moc - twoja sprawa :)
A przy okazji dalszy fragment tego samego cytatu z portalu TS: Jedynym skutecznym leczeniem w tym przypadku jest postępowanie odwrotne, czyli dostosowanie ciała do płci przeżywanej psychicznie.
Koszmarne okaleczenie ciała w tzw. operacji "zmiany płci", to ma być leczenie??? Czy ciało pozbawione płodności, wypatroszone z narządów płciowych, które zastąpiono sztucznymi protezami, posiada jakąkolwiek "płeć"?
Znam ból rozdarcia, który może doprowadzić człowieka do decyzji o poddania się takiemu zabiegowi, ale nigdy nie nazwałabym takiego działania "leczeniem", lecz czymś w rodzaju radykalnego zabiegu kosmetycznego (groźnego przez bardzo głęboką ingerencję w ciało), który może polepszyć społeczne samopoczucie osoby TS. Jednak, jeśli alternatywą miałoby być samobójstwo takiej osoby, to nie wiem, czy zabieg tzw. "zmiany płci" nie jest lepszym wyjściem - mimo wszelkich moralnych wątpliwości. Osoby transseksualne stanowią grupę społeczną o największym odsetku samobójstw, a nie od każdego przecież można wymagać takiego stopnia autorefleksji, jaki mnie został dany.
"Zaburzenie to jest trwałe i nieodwracalne. /.../ Próby leczenia /podkr.moje/ seksuologicznego i psychiatrycznego mające na celu „dostosować” płeć psychiczną transseksualisty do jego ciała nie dają efektów.
Tyle, że ja w swym tekście niczego nie piszę o wyleczeniu z transseksualizmu, lecz o uzdrowieniu. Leczą - lekarze; Bóg uzdrawia, to znaczy: daje zdrowie. Możesz nie wierzyć, że Bóg ma taką moc - twoja sprawa :)
A przy okazji dalszy fragment tego samego cytatu z portalu TS: Jedynym skutecznym leczeniem w tym przypadku jest postępowanie odwrotne, czyli dostosowanie ciała do płci przeżywanej psychicznie.
Koszmarne okaleczenie ciała w tzw. operacji "zmiany płci", to ma być leczenie??? Czy ciało pozbawione płodności, wypatroszone z narządów płciowych, które zastąpiono sztucznymi protezami, posiada jakąkolwiek "płeć"?
Znam ból rozdarcia, który może doprowadzić człowieka do decyzji o poddania się takiemu zabiegowi, ale nigdy nie nazwałabym takiego działania "leczeniem", lecz czymś w rodzaju radykalnego zabiegu kosmetycznego (groźnego przez bardzo głęboką ingerencję w ciało), który może polepszyć społeczne samopoczucie osoby TS. Jednak, jeśli alternatywą miałoby być samobójstwo takiej osoby, to nie wiem, czy zabieg tzw. "zmiany płci" nie jest lepszym wyjściem - mimo wszelkich moralnych wątpliwości. Osoby transseksualne stanowią grupę społeczną o największym odsetku samobójstw, a nie od każdego przecież można wymagać takiego stopnia autorefleksji, jaki mnie został dany.
Odnośnie Twojego wcześniej usuniętego
komentarza do poprzedniej części cyklu, w którym piszesz:
Zastanowiła mnie reakcja Agnieszki na Twój wpis /.../ Wydaje mi
się, że rozumiem, co w Twoim wpisie zbulwersowało Agnieszkę. Być
może zabrakło jej tego, co było obecne w Twoich wcześniejszych
wpisach, gdy wkraczałaś w sferę intymną - religijnego
naddania.
Nieco inaczej zrozumiałam wpis Agnieszki pod poprzednią notką, ale może ona sama zechce ustosunkować się do Twych słów?...
Nieco inaczej zrozumiałam wpis Agnieszki pod poprzednią notką, ale może ona sama zechce ustosunkować się do Twych słów?...
Twój wpis wkracza w intymne i
dwuznaczne obszary. Zmusza do myślenia, ale i pozostawia niepokój.
Czy warto odsłaniać to, co mroczne w człowieku? Celuje w tym
literatura współczesna, obalając kolejne tabu (czy jeszcze
jakiekolwiek pozostało?). A przecież można pisać inaczej o
człowieku, choćby tak jak to robiła Orzeszkowa.
Ja nie piszę o fikcyjnym człowieku w fikcyjnej fabule. Ja opisuję własne życie.
Tkwi we mnie przeświadczenie, że zanurzanie się w sobie słowem jest złudną i przede wszystkim zgubną terapią. Owszem, literacko może być to wartościowe, ale jednocześnie uwalnia demony wiedzy, która tak naprawdę nie wiadomo, czy jest trafnym nazwaniem tego, co się z człowiekiem dzieje.
Ostatnia część obecnego cyklu jest już gotowa - będzie nosić tytuł "Autobiografia" i być może będzie stanowić chociaż częściową odpowiedź na Twoje zastrzeżenia.
Ja nie piszę o fikcyjnym człowieku w fikcyjnej fabule. Ja opisuję własne życie.
Tkwi we mnie przeświadczenie, że zanurzanie się w sobie słowem jest złudną i przede wszystkim zgubną terapią. Owszem, literacko może być to wartościowe, ale jednocześnie uwalnia demony wiedzy, która tak naprawdę nie wiadomo, czy jest trafnym nazwaniem tego, co się z człowiekiem dzieje.
Ostatnia część obecnego cyklu jest już gotowa - będzie nosić tytuł "Autobiografia" i być może będzie stanowić chociaż częściową odpowiedź na Twoje zastrzeżenia.
1. O braku "religijnego naddania"
pisałem w kontekście pierwszej części. W drugiej już jest o tym
mowa.
2. O tym, dlaczego sądzę, że problem Pronicjałki niekoniecznie musi być przejawem transseksualności, pisał tu nie będę, bo przekroczyłbym pewną granice, których przekroczyć nie chcę, w tym m.in. granicę niedozwolonego gdybania. O tym mógłbym porozmawiać wyłącznie w cztery oczy z Prowincjałką i tylko za jej przyzwoleniem.
3. Również uważam, że wyjaśnienia specjalistów i definicje naukowe były przesądzające, tym niemniej fachowiec to fachowiec.
4. "Dziedziny te nie uzwględniają np. wyborów duchowych jako wpływających również na warstwę psycho-fizyczną, odciskających się w niej i być może jako już "cielesne" skutki przekazywanych następnym pokoleniom."
Otóż to, najogólniej mówiąc, to właśnie mam na myśli pisząc o swych wątpliwościach dotyczących "transseksualności" Prowincjałki.
pozdr.
2. O tym, dlaczego sądzę, że problem Pronicjałki niekoniecznie musi być przejawem transseksualności, pisał tu nie będę, bo przekroczyłbym pewną granice, których przekroczyć nie chcę, w tym m.in. granicę niedozwolonego gdybania. O tym mógłbym porozmawiać wyłącznie w cztery oczy z Prowincjałką i tylko za jej przyzwoleniem.
3. Również uważam, że wyjaśnienia specjalistów i definicje naukowe były przesądzające, tym niemniej fachowiec to fachowiec.
4. "Dziedziny te nie uzwględniają np. wyborów duchowych jako wpływających również na warstwę psycho-fizyczną, odciskających się w niej i być może jako już "cielesne" skutki przekazywanych następnym pokoleniom."
Otóż to, najogólniej mówiąc, to właśnie mam na myśli pisząc o swych wątpliwościach dotyczących "transseksualności" Prowincjałki.
pozdr.
I jeszcze ten fragment Twojego
komentarza do pierwszej części cyklu: Tutaj zobaczyliśmy Ciebie
ukrywającą się, cierpiącą, zadającą cierpienie... człowieka w
matni czegoś, co go przekracza i nim włada. Człowieka, który jest
sam dla siebie Obcy. Ktoś taki nie może liczyć na akceptację, bo
sam nie ma jej dla siebie. Od kogoś takiego ucieka się jak od
zapowietrzonego.
OK, tak odebrałeś moje zwierzenie. Cóż mogę powiedzieć więcej. Ja napisałam, Ty przeczytałeś.
OK, tak odebrałeś moje zwierzenie. Cóż mogę powiedzieć więcej. Ja napisałam, Ty przeczytałeś.
odsłaniasz kawał nieznanego mi
świata, ale również kawał nieznanej mi mądrości
Wszyscy tutaj "czytamy siebie" nawzajem :)
Wszyscy tutaj "czytamy siebie" nawzajem :)
1. Pełna zgoda w sprawie Twojego
komentarza z 02.11.2010 13:35
2. W sprawie komentarza z 02.11.2010 13:43 ok, poczekajmy. :)
3. Komentarz z 02.11.2010 13:52
a) wiem, o kim piszesz i do takiego pisania odnoszą się moje wątpliwości, ale jak moze pamiętasz nie pierwsy raz o tym wspominam
b) Orzeszkowa też opisywała realnych ludzi, ale jakże odmiennie od Ciebie (przeczytaj w całości cytowany przeze mnie komentarz Miłosza, bo to co podałem, to tylko mały fragment)
c) poczekam wobec tego na całość; stopniujesz napięcie jak w thillerze :)
2. W sprawie komentarza z 02.11.2010 13:43 ok, poczekajmy. :)
3. Komentarz z 02.11.2010 13:52
a) wiem, o kim piszesz i do takiego pisania odnoszą się moje wątpliwości, ale jak moze pamiętasz nie pierwsy raz o tym wspominam
b) Orzeszkowa też opisywała realnych ludzi, ale jakże odmiennie od Ciebie (przeczytaj w całości cytowany przeze mnie komentarz Miłosza, bo to co podałem, to tylko mały fragment)
c) poczekam wobec tego na całość; stopniujesz napięcie jak w thillerze :)
Orzeszkowa też opisywała realnych
ludzi, ale jakże odmiennie od Ciebie (przeczytaj w całości
cytowany przeze mnie komentarz Miłosza, bo to co podałem, to tylko
mały fragment)
Niestety, jestem osobą nieczytającą. Pisałam o tym kiedyś w tekście pt. Taki charakter. Jak spostrzegam, mój umysł nadal nie jest w stanie przyswajać tekstów, poza - czasami - niektórymi z dziedziny teologii lub psychologii. Pustka wewnętrzna - sam na sam z myślami - to moje przeznaczenie :)
Niestety, jestem osobą nieczytającą. Pisałam o tym kiedyś w tekście pt. Taki charakter. Jak spostrzegam, mój umysł nadal nie jest w stanie przyswajać tekstów, poza - czasami - niektórymi z dziedziny teologii lub psychologii. Pustka wewnętrzna - sam na sam z myślami - to moje przeznaczenie :)
Jeszcze jedna ogólna refleksja na
temat psychoterapii transseksualizmu, na bazie słów zacytowanych
przez Kisiela: Próby leczenia seksuologicznego i psychiatrycznego
mające na celu „dostosować” płeć psychiczną transseksualisty
do jego ciała nie dają efektów.
Na podstawie swojego wcześniejszego doświadczenia mogę domyślać się, dlaczego tak jest. Człowiek postrzega siebie przede wszystkim poprzez swoją psychikę, a nie swoje ciało. Jeśli moja psychika czuje się ("jest") mężczyzną, to "on we mnie" nie bardzo wie, dlaczego nagle miałaby "udawać" kobietę. Z tego względu psychoterapia, czyli próba oddziaływania na psychikę, wydaje się być skazana na niepowodzenie. Próba odwrotna, dopasowania ciała do psychiki jest bardziej oczywista. Poczucie płci psychicznej jest nieporównywalnie silniejsze od identyfikacji z posiadanym ciałem. W kontekście moich doświadczeń i przemyśleń, jedynie boskie uzdrowienie może pomóc takiemu człowiekowi przez - niejako - danie mu nowej, odpowiedniej do ciała, psychiki. Właśnie tak, gdyż "defekt" tkwi prawdopodobnie w mózgu, i łatwiej w sposób cudowny łatwiej go naprawić tam, niż w tym samym cudownym trybie zmieniać całe ciało człowieka. Prosta zasada ekonomii :)
Osobiście nigdy jednak Boga o taki cud nie prosiłam. Wręcz odwrotnie - mając 14 lat modliłam się o to, żebym mogła być w pełni mężczyzną. Potem, po pierwszym nawróceniu, mając trochę ponad 20 lat - zaczęłam stawiać na człowieczeństwo w sobie. Skoro nie jestem w pełni ani mężczyzną, ani kobietą, niech chociaż będę w pełni człowiekiem.
Uzdrowienie było dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Dlaczego Bóg tego dokonał, On sam wie najlepiej. Być może ja - nieświadomie - otworzyłam się na nie kilka lat wstecz. Pamiętam, jak podczas Mszy w swoim parafialnym kościele patrzyłam na obraz św.Judy Tadeusza, jednego ze specjalistów od spraw niemożliwych. Pomyślałam sobie wtedy coś takiego: "OK, to spróbuj coś zrobić z takim problemem, jak mój, skoro jesteś tak dobry w sprawach niemożliwych". Prosiłam, żeby zrobił "coś", bez nazywania tego w sposób konkretny, ponieważ "mężczyzna we mnie": 1. nie miał żadnych podstaw do pragnienia bycia kobietą 2. nie bardzo wyobrażał sobie otrzymania odpowiedniego ciała. A więc - klincz. Niech Juda Tadeusz się martwi. No i stało się :)
Na podstawie swojego wcześniejszego doświadczenia mogę domyślać się, dlaczego tak jest. Człowiek postrzega siebie przede wszystkim poprzez swoją psychikę, a nie swoje ciało. Jeśli moja psychika czuje się ("jest") mężczyzną, to "on we mnie" nie bardzo wie, dlaczego nagle miałaby "udawać" kobietę. Z tego względu psychoterapia, czyli próba oddziaływania na psychikę, wydaje się być skazana na niepowodzenie. Próba odwrotna, dopasowania ciała do psychiki jest bardziej oczywista. Poczucie płci psychicznej jest nieporównywalnie silniejsze od identyfikacji z posiadanym ciałem. W kontekście moich doświadczeń i przemyśleń, jedynie boskie uzdrowienie może pomóc takiemu człowiekowi przez - niejako - danie mu nowej, odpowiedniej do ciała, psychiki. Właśnie tak, gdyż "defekt" tkwi prawdopodobnie w mózgu, i łatwiej w sposób cudowny łatwiej go naprawić tam, niż w tym samym cudownym trybie zmieniać całe ciało człowieka. Prosta zasada ekonomii :)
Osobiście nigdy jednak Boga o taki cud nie prosiłam. Wręcz odwrotnie - mając 14 lat modliłam się o to, żebym mogła być w pełni mężczyzną. Potem, po pierwszym nawróceniu, mając trochę ponad 20 lat - zaczęłam stawiać na człowieczeństwo w sobie. Skoro nie jestem w pełni ani mężczyzną, ani kobietą, niech chociaż będę w pełni człowiekiem.
Uzdrowienie było dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Dlaczego Bóg tego dokonał, On sam wie najlepiej. Być może ja - nieświadomie - otworzyłam się na nie kilka lat wstecz. Pamiętam, jak podczas Mszy w swoim parafialnym kościele patrzyłam na obraz św.Judy Tadeusza, jednego ze specjalistów od spraw niemożliwych. Pomyślałam sobie wtedy coś takiego: "OK, to spróbuj coś zrobić z takim problemem, jak mój, skoro jesteś tak dobry w sprawach niemożliwych". Prosiłam, żeby zrobił "coś", bez nazywania tego w sposób konkretny, ponieważ "mężczyzna we mnie": 1. nie miał żadnych podstaw do pragnienia bycia kobietą 2. nie bardzo wyobrażał sobie otrzymania odpowiedniego ciała. A więc - klincz. Niech Juda Tadeusz się martwi. No i stało się :)
Mi bardziej podobała sie pierwsza
część, z zastrzeżeniem o brak wyjasnienia fragmentu, o którym
wspomniałam: nie chodziło mi o rozwinięcie wątku biblijnego tylko
o niedostateczne wyjaśnienie reakcji.
Tekst potraktowałam jako opowieść - fikcję literacką. Do tej części poza stroną literacką mam podstawowe zastrzeżenie: jest całkowicie niezrozumiałe, czy spiritus movens przemiany stał się konkretny człowiek - tak wynika z tekstu, czy Bóg, o czym piszesz szerzej w komentarzach.
I jeszcze jedno - może to kwestia podstawowa - dlaczego bohaterka (nie wnikając, w jakim stopniu się z nią utożsamiasz) wyartykułowała prośbę o zmianę "prosiłam, żeby zrobił coś" dopiero w konkretnym momencie swojego życia, kiedy była osobą na tyle dorosłą, aby wiedzieć, że nagle nie zmieni się fizycznie jak bajkach o dżinach? Czy może prosiła również wcześniej, ale prośba nie została spełniona?
Pozdrawiam
Tekst potraktowałam jako opowieść - fikcję literacką. Do tej części poza stroną literacką mam podstawowe zastrzeżenie: jest całkowicie niezrozumiałe, czy spiritus movens przemiany stał się konkretny człowiek - tak wynika z tekstu, czy Bóg, o czym piszesz szerzej w komentarzach.
I jeszcze jedno - może to kwestia podstawowa - dlaczego bohaterka (nie wnikając, w jakim stopniu się z nią utożsamiasz) wyartykułowała prośbę o zmianę "prosiłam, żeby zrobił coś" dopiero w konkretnym momencie swojego życia, kiedy była osobą na tyle dorosłą, aby wiedzieć, że nagle nie zmieni się fizycznie jak bajkach o dżinach? Czy może prosiła również wcześniej, ale prośba nie została spełniona?
Pozdrawiam
Czy jestem zbulwersowana? Nie, nie
jestem. Przyglądam się z zaciekawieniem sprawom, o którym nic nie
potrafię powiedzieć z własnego doświadczenia. Sprawom odkrywanym
wprost, bez ostentacji, z elegancją, mądrością i poczuciem wagi.
Owszem, w dzieciństwie chciałam być chłopakiem, ale o tym decydowały względy czysto pragmatyczne: poobijane kolana, łażenie po drzewach, zakopywanie zdechłych szczurów. Jako dziewczyna, dziewczynka właściwie, nasłuchałam się, że nie wypada...
Potem były liczne lektury i dojrzewanie do świadomości, że wiem niewiele.
Cenię w Prowincjałce odwagę. Rozumiem chęć (potrzebę?) dania świadectwa pełni człowieczeństwa - bo to pełnia: przeczuwanie, zmaganie się, nazwanie, bunt i akceptacja. Może dzięki temu komuś będę mogła pomóc?
Dlatego właśnie pod każdą notką próbuję dać jakiś sygnał, że staram się zrozumieć. Z naciskiem na staram się.
Chyba nie zawsze mi wychodzi, ale taki to urok pisania.
Jeśli nie rozwiałam wątpliwości, proszę o konkretne pytania.
Serdecznie pozdrawiam Dyskutantów.
Owszem, w dzieciństwie chciałam być chłopakiem, ale o tym decydowały względy czysto pragmatyczne: poobijane kolana, łażenie po drzewach, zakopywanie zdechłych szczurów. Jako dziewczyna, dziewczynka właściwie, nasłuchałam się, że nie wypada...
Potem były liczne lektury i dojrzewanie do świadomości, że wiem niewiele.
Cenię w Prowincjałce odwagę. Rozumiem chęć (potrzebę?) dania świadectwa pełni człowieczeństwa - bo to pełnia: przeczuwanie, zmaganie się, nazwanie, bunt i akceptacja. Może dzięki temu komuś będę mogła pomóc?
Dlatego właśnie pod każdą notką próbuję dać jakiś sygnał, że staram się zrozumieć. Z naciskiem na staram się.
Chyba nie zawsze mi wychodzi, ale taki to urok pisania.
Jeśli nie rozwiałam wątpliwości, proszę o konkretne pytania.
Serdecznie pozdrawiam Dyskutantów.
jest całkowicie niezrozumiałe, czy
spiritus movens przemiany stał się konkretny człowiek - tak wynika
z tekstu, czy Bóg, o czym piszesz szerzej w komentarzach
Bóg. "Adam" był jedynie pierwszym probierzem zmiany. Pierwszym mężczyzną, na którego spojrzałam nowym wzrokiem. Moja reakcja na niego była dla mnie sygnałem i dowodem, że jestem inna, odmieniona, uzdrowiona.
Ciekawa jestem, czy inni Czytelnicy podzielają powyższe zastrzeżenia Weronki? W poprzedniej edycji tego bloga, do której kopii podałam link w pierwszej części tekstu (powtarzam link) już wspominałam o uzdrowieniu i teraz, naświetlając zagadnienie z nieco innej strony nie chciałam się powtarzać. W linkowanym tekście/cyklu spoglądam na swoją historię od strony rodziny. W obecnym cyklu - od strony kobiet/mężczyzn w moim życiu. W różnych tekstach staram się naświetlić zagadnienie z różnych stron - traktując wszystkie swoje teksty jak pewną całość. Staram się więc unikać powtórzeń, co dla dla okazjonalnych czytelników może być źródłem niejasności.
Bóg. "Adam" był jedynie pierwszym probierzem zmiany. Pierwszym mężczyzną, na którego spojrzałam nowym wzrokiem. Moja reakcja na niego była dla mnie sygnałem i dowodem, że jestem inna, odmieniona, uzdrowiona.
Ciekawa jestem, czy inni Czytelnicy podzielają powyższe zastrzeżenia Weronki? W poprzedniej edycji tego bloga, do której kopii podałam link w pierwszej części tekstu (powtarzam link) już wspominałam o uzdrowieniu i teraz, naświetlając zagadnienie z nieco innej strony nie chciałam się powtarzać. W linkowanym tekście/cyklu spoglądam na swoją historię od strony rodziny. W obecnym cyklu - od strony kobiet/mężczyzn w moim życiu. W różnych tekstach staram się naświetlić zagadnienie z różnych stron - traktując wszystkie swoje teksty jak pewną całość. Staram się więc unikać powtórzeń, co dla dla okazjonalnych czytelników może być źródłem niejasności.
Ech. Pisz jak piszesz. Jako Ty. Odwagi.
(tak tylko powiem po dzisiejszej dyskusji)
Nie podzielają (znaczy ja). Jasne, że
nie człowiek.
"Ciekawa jestem, czy inni
Czytelnicy podzielają powyższe zastrzeżenia Weronki? "
Myślę, że kazdy z nas ma swoje wątpliwości, swoje pewności, swoją wizję. Ja też mam, ale mam również pewność, że albo wyjaśnisz za chwilę, bez dopytywania albo zrozumiem, co juz wyjasniłaś, tylko nie spostrzegłem.
kłaniam się
Myślę, że kazdy z nas ma swoje wątpliwości, swoje pewności, swoją wizję. Ja też mam, ale mam również pewność, że albo wyjaśnisz za chwilę, bez dopytywania albo zrozumiem, co juz wyjasniłaś, tylko nie spostrzegłem.
kłaniam się
Pytanie dotyczące mojego komentarza pt
UZDROWIENIE: dlaczego bohaterka (nie wnikając, w jakim stopniu się
z nią utożsamiasz) wyartykułowała prośbę o zmianę "prosiłam,
żeby zrobił coś" dopiero w konkretnym momencie swojego życia,
kiedy była osobą na tyle dorosłą, aby wiedzieć, że nagle nie
zmieni się fizycznie jak bajkach o dżinach? Czy może prosiła
również wcześniej, ale prośba nie została spełniona?
Dobre pytanie. Sama zastanawiałam się nad tym, co napisałam w komentarzu. Na ile sobie przypominam, to mógł być nawet wewnętrznej rodzaj rezygnacji - "Wszystko jedno kim będę, byle już nie cierpieć".
Kiedy wypowiadałam tamte słowa, w moim życiu nie było już żadnych kobiet, z którymi mogłabym czuć się związana psychicznie (emocjonalnie). Zaakceptowałam swoją całkowitą samotność oraz zajęcie się swoim człowieczeństwem (rozwojem wewnętrznym), czyli tym na co miałam wpływ, a nie płciowością, na której zaburzenie nic nie mogłam poradzić. W takiej sytuacji nie trzymałam się już tak bardzo poczucia bycia mężczyzną, ponieważ nie miałam dla kogo tym mężczyzną być. Społecznie realizowałam się w pełni jako - człowiek. Łatwiej więc było zgodzić się na to, żeby Ktoś "coś" z moim problemem zrobił.
Dobre pytanie. Sama zastanawiałam się nad tym, co napisałam w komentarzu. Na ile sobie przypominam, to mógł być nawet wewnętrznej rodzaj rezygnacji - "Wszystko jedno kim będę, byle już nie cierpieć".
Kiedy wypowiadałam tamte słowa, w moim życiu nie było już żadnych kobiet, z którymi mogłabym czuć się związana psychicznie (emocjonalnie). Zaakceptowałam swoją całkowitą samotność oraz zajęcie się swoim człowieczeństwem (rozwojem wewnętrznym), czyli tym na co miałam wpływ, a nie płciowością, na której zaburzenie nic nie mogłam poradzić. W takiej sytuacji nie trzymałam się już tak bardzo poczucia bycia mężczyzną, ponieważ nie miałam dla kogo tym mężczyzną być. Społecznie realizowałam się w pełni jako - człowiek. Łatwiej więc było zgodzić się na to, żeby Ktoś "coś" z moim problemem zrobił.
Ech. Pisz jak piszesz. Jako Ty.
Odwagi.
Tego zamierzam się trzymać. Twoje komentarze idealnie rezonowały we mnie. Dzięki :)
Tego zamierzam się trzymać. Twoje komentarze idealnie rezonowały we mnie. Dzięki :)
Jesli można: dlaczego "w moim
życiu nie było już żadnych kobiet, z którymi mogłabym czuć się
związana psychicznie (emocjonalnie)"? Wygląda, jakby bohaterka
sama nie widziała godnych uwagi osób czyli niejako starciła nimi
zainteresowanie. Skoro "społecznie realizowałam się w pełni
jako - człowiek", to brak zainteresowania nie wynikał z
powiedzmy braku możliwości relacji z różnymi osobami czyli NIE
"nie miałam dla kogo tym mężczyzną być", bo ludzie
byli, tylko chęć samorealizacji w roli "mężczyzny"
znikła.
I owszem, wygląda, jakby pojawiła się pustka, poczucie jałowości.
Ale nie upieram się.
I owszem, wygląda, jakby pojawiła się pustka, poczucie jałowości.
Ale nie upieram się.
Może dzięki temu komuś będę mogła
pomóc?
Moje pisanie o sobie ma wiele różnych celów, które sama dopiero odkrywam. Zaczynając blogowanie w s24 trzema notkami okołopolitycznymi, nie miałam pojęcia, że do takich - jak obecne - tekstów dojdę. Wspomnę o tym w ostatniej części.
jednym z celów pozostawienia w internecie takiego świadectwa jest próba naświetlenia zagadnienie transseksualizmu,jego istoty, od środka - przez kogoś, kto w tych rejonach był, wie jak tam jest, i wyszedł z tego. Być może jakaś osoba borykająca się z podobnym cierpieniem, zobaczy, że jest inne wyjście poza samobójstwem lub okaleczeniem ciała.
Moje pisanie o sobie ma wiele różnych celów, które sama dopiero odkrywam. Zaczynając blogowanie w s24 trzema notkami okołopolitycznymi, nie miałam pojęcia, że do takich - jak obecne - tekstów dojdę. Wspomnę o tym w ostatniej części.
jednym z celów pozostawienia w internecie takiego świadectwa jest próba naświetlenia zagadnienie transseksualizmu,jego istoty, od środka - przez kogoś, kto w tych rejonach był, wie jak tam jest, i wyszedł z tego. Być może jakaś osoba borykająca się z podobnym cierpieniem, zobaczy, że jest inne wyjście poza samobójstwem lub okaleczeniem ciała.
Jesli można: dlaczego "w moim
życiu nie było już żadnych kobiet, z którymi mogłabym czuć się
związana psychicznie (emocjonalnie)"? Wygląda, jakby bohaterka
sama nie widziała godnych uwagi osób czyli niejako starciła nimi
zainteresowanie. Skoro "społecznie realizowałam się w pełni
jako - człowiek", to brak zainteresowania nie wynikał z
powiedzmy braku możliwości relacji z różnymi osobami czyli NIE
"nie miałam dla kogo tym mężczyzną być", bo ludzie
byli, tylko chęć samorealizacji w roli "mężczyzny"
znikła.
Dojrzewanie człowieka trochę trwa, do mądrości dochodzi się powoli. Nie lubię słowa "samorealizacja", wolę mówić o spełnieniu. Tak więc chęć spełnienia w roli mężczyzny wobec kobiety znikła. Prawdziwe spełnienie płciowe osoby transseksualnej jest w rzeczywistości nieosiągalne. Po co więc gonić za czymś, co jest niemożliwe? Natomiast społecznie mogłam spełniać się jako - człowiek.
I owszem, wygląda, jakby pojawiła się pustka, poczucie jałowości.
Przepraszam, ale nie rozumiem tej uwagi.
Dojrzewanie człowieka trochę trwa, do mądrości dochodzi się powoli. Nie lubię słowa "samorealizacja", wolę mówić o spełnieniu. Tak więc chęć spełnienia w roli mężczyzny wobec kobiety znikła. Prawdziwe spełnienie płciowe osoby transseksualnej jest w rzeczywistości nieosiągalne. Po co więc gonić za czymś, co jest niemożliwe? Natomiast społecznie mogłam spełniać się jako - człowiek.
I owszem, wygląda, jakby pojawiła się pustka, poczucie jałowości.
Przepraszam, ale nie rozumiem tej uwagi.
Myślę, że kazdy z nas ma swoje
wątpliwości, swoje pewności, swoją wizję. Ja też mam, ale mam
również pewność, że albo wyjaśnisz za chwilę, bez dopytywania
albo zrozumiem, co juz wyjasniłaś, tylko nie spostrzegłem.
Jeśli będziesz miał chęć o coś spytać - zapraszam. Może ostatnia część będzie do tego dobrą okazją?
Odkłaniam się :)
Jeśli będziesz miał chęć o coś spytać - zapraszam. Może ostatnia część będzie do tego dobrą okazją?
Odkłaniam się :)
Uwaga dotyczyła fragmentu kometarza:
"Wszystko jedno kim będę, byle już nie
cierpieć".(...)Zaakceptowałam swoją całkowitą
samotność".
Z jednej strony cierpienie jest (skoro "byle już nie cierpieć"), a z drugiej, w tym samym momencie go nie ma, bo jest akceptacja "całkowitej samotności"? Pomyślałam, że pojawiła się swego rodzaju pustka, jałowość.
Pozdrawiam
Z jednej strony cierpienie jest (skoro "byle już nie cierpieć"), a z drugiej, w tym samym momencie go nie ma, bo jest akceptacja "całkowitej samotności"? Pomyślałam, że pojawiła się swego rodzaju pustka, jałowość.
Pozdrawiam
Ale Niegdysiejszy Blondyn słusznie
zauważył, że można też poczekać na Twoje dalsze teksty, bo moze
dalej się wyjaśni.
Pozdrawiam raz jeszcze i dobranoc :)
Pozdrawiam raz jeszcze i dobranoc :)
Z jednej strony cierpienie jest (skoro
"byle już nie cierpieć"), a z drugiej, w tym samym
momencie go nie ma, bo jest akceptacja "całkowitej samotności"?
Pomyślałam, że pojawiła się swego rodzaju pustka,
jałowość.
Świetnie drążysz temat ;)
Cierpienie w samotności - dobrowolnie przyjętej. To jest Męka Jezusa - kolejny biblijny wzorzec. Kiedy człowiek już nic nie ma, wtedy ma - miejsce w sobie na przyjęcie Boga. Jeśli Bóg będzie chciał przyjść. To jest ogołocenie, o którym wcześniej wspominała Aneta.maria: tutaj
Świetnie drążysz temat ;)
Cierpienie w samotności - dobrowolnie przyjętej. To jest Męka Jezusa - kolejny biblijny wzorzec. Kiedy człowiek już nic nie ma, wtedy ma - miejsce w sobie na przyjęcie Boga. Jeśli Bóg będzie chciał przyjść. To jest ogołocenie, o którym wcześniej wspominała Aneta.maria: tutaj
:-))))))))))
Widzę, że sprawiłem dużo radości - miło mi :)
Jednak oprócz tego pisałem całkiem poważnie. Nasze wybory moralne/duchowe, czasem nawet te niezupełnie uświadomione, czy niezupełnie wolne, maja na nas wpływ także psycho-fizyczny. Człowiek jest przecież spójnością w której dusza nie jest jakimś "odległym" bytem. Dodatkowo sfera seksualna w człowieku jest jedną z najbardziej wrażliwych.
Ten proces, o którym pisałaś, też oczywiście ma duże znaczenie i od razu uprzedzam, że nie chciałem go wcale ignorować. On jest jednak jakby bardziej oczywisty. Oba zaś mają wspólny "pierwowzór" w grzechu pierworodnym, gdzie Adam i Ewa najpierw zniekształcili swoją naturę, a później nam ja przekazali.
Pozdrawiam wzajemnie:)
Widzę, że sprawiłem dużo radości - miło mi :)
Jednak oprócz tego pisałem całkiem poważnie. Nasze wybory moralne/duchowe, czasem nawet te niezupełnie uświadomione, czy niezupełnie wolne, maja na nas wpływ także psycho-fizyczny. Człowiek jest przecież spójnością w której dusza nie jest jakimś "odległym" bytem. Dodatkowo sfera seksualna w człowieku jest jedną z najbardziej wrażliwych.
Ten proces, o którym pisałaś, też oczywiście ma duże znaczenie i od razu uprzedzam, że nie chciałem go wcale ignorować. On jest jednak jakby bardziej oczywisty. Oba zaś mają wspólny "pierwowzór" w grzechu pierworodnym, gdzie Adam i Ewa najpierw zniekształcili swoją naturę, a później nam ja przekazali.
Pozdrawiam wzajemnie:)
Cieszę się, że jednak już teraz coś
piszesz
skoro dyskusja już się zaczęła na poważnie... ;)
skoro dyskusja już się zaczęła na poważnie... ;)
Oprócz różnych myśli, wniosków,
spostrzeżeń związanych z tekstami, itp, ale również obaw, myślę,
że powinniśmy wszyscy brać pod uwagę, jako istotny argument,
jeszcze i to, o czym wspominał Niegdysiejszy Blondyn: "Świadectwem
jest to, kim jest dla nas Prowincjałka". Inaczej można by
chyba dość łatwo stracić grunt pod nogami (w tak trudnej
sprawie).
Napisałeś wcześniej: To, co opisuje
Prowincjałka, moim zdaniem jest świadectwem, że transseksualizm
jednak może być uleczalny
Powtórzę, co mówiłam wcześniej. Czy transseksualizm jest "uleczalny" (lekarze - leczą ), tego nie wiem. Ale jestem głęboko przekonana, że jest "uzdrawialny" (Bóg - uzdrawia).
Jednak chciałam o czymś innym, o czym piszesz w drugiej części: ale jednocześnie naświetla jego silną zależność (powrót do "rozdarcia" w momencie sytuacji grzechu!) od duchowości człowieka - gdzie przecież sama medycyna, z przyczyn oczywistych, już nie sięga (a czasami wręcz nie uznaje jej istnienia).
Odebrane mi na moment poczucie uzdrowienia, powrót do dawnego rozdarcia, zrozumiałam nieco inaczej. Dla mnie było ono kolejnym dowodem (po kobiecym - nawet grzesznym - spojrzeniu na "Adama") na to: 1.że uzdrowienie miało faktycznie miejsce, skoro istniej możliwość powrotu do stanu choroby, 2. że spoczywa w rękach Boga i łączy się z konkretnymi wymaganiami moralnymi z Jego strony.
Moje uzdrowienie miało miejsce w kontekście Wylania Ducha Świętego przy końcu 20-tygodniowego Seminarium Odnowy w Duchu Świętym w lutym 1999, które odbyłam w charakterze rekolekcji podjętych tuż po śmierci mojej Mamy. Pierwszym motywem podjęcia tych ćwiczeń duchowych była chęć ponownego uporządkowania życia wewnętrznego i moralnego. Na finiszu tych praktyk rekolekcyjnych Pan Bóg dał mi łaskę ponownego nawrócenia, a jako bonus dołożył do niego - uzdrowienie ze stanu, który określałam i określam mianem transseksualizmu.
Oprócz sytuacji z "Adamem", doświadczyłam jeszcze jednego momentu odebrania mi poczucia uzdrowienia i powrotu do stanu rozdarcia między psychiką i ciałem. Było to dwa lata później, kiedy pomagałam pewnej kobiecie uporządkować życie i wyjść z czynnego homoseksualizmu. Wtedy dobrowolnie zgodziłam się na niespodziewany powrót dawnego bólu w mojej psychice, z którym przez lata nauczyłam się przecież żyć, żeby tylko ona była zdrowa i żeby nie zmarnowała swojego życia. Był to dla mnie kolejny dowód realności mojego własnego uzdrowienia, oraz tego w czyich rękach mój los spoczywa.
Powtórzę, co mówiłam wcześniej. Czy transseksualizm jest "uleczalny" (lekarze - leczą ), tego nie wiem. Ale jestem głęboko przekonana, że jest "uzdrawialny" (Bóg - uzdrawia).
Jednak chciałam o czymś innym, o czym piszesz w drugiej części: ale jednocześnie naświetla jego silną zależność (powrót do "rozdarcia" w momencie sytuacji grzechu!) od duchowości człowieka - gdzie przecież sama medycyna, z przyczyn oczywistych, już nie sięga (a czasami wręcz nie uznaje jej istnienia).
Odebrane mi na moment poczucie uzdrowienia, powrót do dawnego rozdarcia, zrozumiałam nieco inaczej. Dla mnie było ono kolejnym dowodem (po kobiecym - nawet grzesznym - spojrzeniu na "Adama") na to: 1.że uzdrowienie miało faktycznie miejsce, skoro istniej możliwość powrotu do stanu choroby, 2. że spoczywa w rękach Boga i łączy się z konkretnymi wymaganiami moralnymi z Jego strony.
Moje uzdrowienie miało miejsce w kontekście Wylania Ducha Świętego przy końcu 20-tygodniowego Seminarium Odnowy w Duchu Świętym w lutym 1999, które odbyłam w charakterze rekolekcji podjętych tuż po śmierci mojej Mamy. Pierwszym motywem podjęcia tych ćwiczeń duchowych była chęć ponownego uporządkowania życia wewnętrznego i moralnego. Na finiszu tych praktyk rekolekcyjnych Pan Bóg dał mi łaskę ponownego nawrócenia, a jako bonus dołożył do niego - uzdrowienie ze stanu, który określałam i określam mianem transseksualizmu.
Oprócz sytuacji z "Adamem", doświadczyłam jeszcze jednego momentu odebrania mi poczucia uzdrowienia i powrotu do stanu rozdarcia między psychiką i ciałem. Było to dwa lata później, kiedy pomagałam pewnej kobiecie uporządkować życie i wyjść z czynnego homoseksualizmu. Wtedy dobrowolnie zgodziłam się na niespodziewany powrót dawnego bólu w mojej psychice, z którym przez lata nauczyłam się przecież żyć, żeby tylko ona była zdrowa i żeby nie zmarnowała swojego życia. Był to dla mnie kolejny dowód realności mojego własnego uzdrowienia, oraz tego w czyich rękach mój los spoczywa.
Twoje wcześniejsze zastrzeżenie
uznałam za słuszne: jest całkowicie niezrozumiałe, czy spiritus
movens przemiany stał się konkretny człowiek - tak wynika z
tekstu, czy Bóg, o czym piszesz szerzej w komentarzach - i dodałam
w tekście wzmiankę o Wylaniu Ducha Świętego. Dzięki :)
Jezus też leczy :) I w tym znaczeniu
pisałem - szerszym niż tylko cielesne. W ten proces jednak trzeba
chcieć się wpisać samemu. Myślę, że "efekt" odebrania
ciernia nie byłby Ci dany bez całej reszty poprzednich uzdrowień,
może nawet niezauważalnych dla Ciebie (w tym szczególnie
niezauważalnych jako "cudowne"). Przypuszczam też, że na
podstawie Twoich doświadczeń mogłoby się udać komuś stworzyć
coś na kształt "terapii", w której można by prowadzić
(w sensie pomocy, bo oczywiście główną pracę musieliby wykonać
sami, we współpracy z Bogiem) osoby transseksualne przede wszystkim
do etapów kolejnego pogodzenia się Bogiem i "otwarcia się"
(chyba takich słów użyłaś w jednym z komentarzy?) na przyjęcie
uleczenia, bo z tym chyba jest największy problem dla
transseksualisty (co też potwierdziłaś gdzieś wyżej pisząc, że
t-s nie widzi powodu dlaczego miałby się zmieniać).
I nie mam wcale wątpliwości, że Twoje uzdrowienie pochodzi od Boga. Już pod poprzednią notką zastanawiałem się jednak bardziej nad samą istotą transseksualizmu, bo ona, jak wnioskuję z tego co do tej pory pisałaś oraz z tego co gdzieś tam sam mogę poczytać, nie jest niestety jasna, czyli nikt z lekarzy (a pewnie i transseksualistów) na dobrą sprawę nie za bardzo wie co należałoby leczyć. Jednak Bóg tworzy przecież ludzi jako mężczyznę, albo jako kobietę, a nie jako wymieszanie. W Jego planach każdy z nas ma płeć określoną. Dopiero potem to ulegać gdzieś może jakimś zniekształceniom. I moim zdaniem Twój przypadek również pokazuje, że tak jest - z tego co opisujesz, z kontaktów między nami, wydaje mi się, że jesteś jednak znacznie szczęśliwsza (piszesz zdaje się: spełniona) w życiu jako kobieta, niż jako mężczyzna w kobiecym ciele.
Ofiara to już nieco inna rzecz, choć oczywiście nie bez powiązania z całą resztą - wydaje mi się, że Bóg mógł dzięki Tobie i z Twoją współpracą jakby "skorzystać z okazji" dla pomocy innej osobie.
Może to co piszę, wyda Ci się zbyt "płynne", czy zbyt mało "cudowne", ale w moim odczuciu po prostu tak nie jest - może tylko doceniam czasami bardziej te "małe" cuda, niż te "wielkie" :)
I nie mam wcale wątpliwości, że Twoje uzdrowienie pochodzi od Boga. Już pod poprzednią notką zastanawiałem się jednak bardziej nad samą istotą transseksualizmu, bo ona, jak wnioskuję z tego co do tej pory pisałaś oraz z tego co gdzieś tam sam mogę poczytać, nie jest niestety jasna, czyli nikt z lekarzy (a pewnie i transseksualistów) na dobrą sprawę nie za bardzo wie co należałoby leczyć. Jednak Bóg tworzy przecież ludzi jako mężczyznę, albo jako kobietę, a nie jako wymieszanie. W Jego planach każdy z nas ma płeć określoną. Dopiero potem to ulegać gdzieś może jakimś zniekształceniom. I moim zdaniem Twój przypadek również pokazuje, że tak jest - z tego co opisujesz, z kontaktów między nami, wydaje mi się, że jesteś jednak znacznie szczęśliwsza (piszesz zdaje się: spełniona) w życiu jako kobieta, niż jako mężczyzna w kobiecym ciele.
Ofiara to już nieco inna rzecz, choć oczywiście nie bez powiązania z całą resztą - wydaje mi się, że Bóg mógł dzięki Tobie i z Twoją współpracą jakby "skorzystać z okazji" dla pomocy innej osobie.
Może to co piszę, wyda Ci się zbyt "płynne", czy zbyt mało "cudowne", ale w moim odczuciu po prostu tak nie jest - może tylko doceniam czasami bardziej te "małe" cuda, niż te "wielkie" :)
Może to co piszę, wyda Ci się zbyt
"płynne", czy zbyt mało "cudowne", ale w moim
odczuciu po prostu tak nie jest - może tylko doceniam czasami
bardziej te "małe" cuda, niż te "wielkie"
Sławku - jak zwykle - masz rację ;) Ja również widzę praktyczne zastosowania takiego doświadczenia jak, moje. Jesteśmy w tym całkowicie jednej myśli. Ty to niezależnie ode mnie zwerbalizowałeś, w czym znajduję potwierdzenie swoich wcześniejszych intuicji :)
z tego co opisujesz, z kontaktów między nami, wydaje mi się, że jesteś jednak znacznie szczęśliwsza (piszesz zdaje się: spełniona) w życiu jako kobieta, niż jako mężczyzna w kobiecym ciele
Tak. Jestem bardzo szczęśliwa :)
Sławku - jak zwykle - masz rację ;) Ja również widzę praktyczne zastosowania takiego doświadczenia jak, moje. Jesteśmy w tym całkowicie jednej myśli. Ty to niezależnie ode mnie zwerbalizowałeś, w czym znajduję potwierdzenie swoich wcześniejszych intuicji :)
z tego co opisujesz, z kontaktów między nami, wydaje mi się, że jesteś jednak znacznie szczęśliwsza (piszesz zdaje się: spełniona) w życiu jako kobieta, niż jako mężczyzna w kobiecym ciele
Tak. Jestem bardzo szczęśliwa :)
I jeszcze to, a propos Twoich słów:
doceniam czasami bardziej te "małe" cuda, niż te
"wielkie".
Myśl ogólna. "Wielkie cuda" zapalają do działania. "Wielkie cuda" budzą tęsknoty. Czasami trzeba zapatrzenia na szczyty Himalajów, żeby odważyć się wejść na Giewont ;)
Myśl ogólna. "Wielkie cuda" zapalają do działania. "Wielkie cuda" budzą tęsknoty. Czasami trzeba zapatrzenia na szczyty Himalajów, żeby odważyć się wejść na Giewont ;)
Jak zwykle wszystko sprowadza się do
dwóch motywów :)
Sławku - jak zwykle - masz rację ;)
Tym razem powiem jednak: oby ;)
Czasami trzeba zapatrzenia na szczyty Himalajów, żeby odważyć się wejść na Giewont ;)
...a tutaj znowu wychodzi na jaw moja natura asekuranta :)
Sławku - jak zwykle - masz rację ;)
Tym razem powiem jednak: oby ;)
Czasami trzeba zapatrzenia na szczyty Himalajów, żeby odważyć się wejść na Giewont ;)
...a tutaj znowu wychodzi na jaw moja natura asekuranta :)
TEKST – tutaj
.